Żołnierze birmańscy strzelają w Rangunie na postrach nad głowami tłumu, który liczy już 70 tys. osób - informuje agencja Associated Press.
Birmańskie siły bezpieczeństwa zagroziły demonstrującym w centrum Rangunu podjęciem "akcji ekstremalnych", jeśli tłum nie rozejdzie się. Ci, którzy pozostaną na ulicach, mogą zostać postrzeleni - ogłoszono przez megafony.
Część demonstrantów, znajdujących się na ulicy prowadzącej ku jednej z głównych buddyjskich świątyń w mieście - pagodzie Sule - zaczęła się rozchodzić, gdy w szerokiej alei pojawił się oddział około 200 żołnierzy w bojowym rynsztunku. Ale później na ulicach znów zebrał się tłum.
O świcie birmańskie siły bezpieczeństwa przeprowadziły obławę w buddyjskich klasztorach, aresztując kilkuset mnichów, którzy od 10 dni prowadzą zakrojone na szeroką skalę antyrządowe manifestacje. W dwóch klasztorach w największym birmańskim mieście, Rangunie, gdzie manifestacje się rozpoczęły, oraz w co najmniej dwóch klasztorach w północno-wschodniej części kraju, gdzie protesty także miały miejsce, aresztowano łącznie ponad 700 mnichów buddyjskich. Zatrzymaniom towarzyszyły również pobicia - wynika z relacji świadków.
Wczoraj na ulicach Rangunu po raz pierwszy od rozpoczęcia pokojowych manifestacji mnichów polała się krew. Zginęło, według różnych danych, od jednej do pięciu osób. Przywódczyni opozycji jest w domu, nie w więzieniu Tymczasem charyzmatyczna przywódczyni birmańskiej opozycji, Aung San Suu Kyi, pozostaje w swym domu w Rangunie - podała agencja Associated Press, powołując się na informacje azjatyckich dyplomatów. Tym samym zdementowano krążące w środę informacje o przewiezieniu opozycjonistki do więzienia na polecenie rządzącej w Birmie junty wojskowej.
Przywódczyni opozycji "strzeże" obecnie ponad stu funkcjonariuszy. 62-letnia Aung San Suu Kyi, poddawana przez juntę represjom od 1990 roku, gdy jej partia Narodowa Liga na rzecz Demokracji zwyciężyła w wyborach, nieprzerwanie pozostaje w areszcie domowym od maja 2003 roku. USA potępiają, ONZ milczy Stany Zjednoczone zaapelowały do władz Birmy by nie stosowały przemocy wobec demonstrujących od dziewięciu dni mnichów buddyjskich. Jednocześnie rząd USA przestrzegł obywateli amerykańskich przed wyjazdami do Birmy. Christopher Hill, przebywający obecnie w Pekinie wysłannik administracji amerykańskiej na rozmowy w sprawie programu atomowego Korei Płn., wezwał wojskowe władze Birmy do nawiązania dialogu z demonstrantami i niedopuszczenie do dalszego rozlewu krwi. Rzecznik Departamentu Stanu USA Tom Casey zapowiedział w Waszyngtonie, że Hill omówi sprawę sytuacji w Birmie z przedstawicielami rządu chińskiego.
Rada Bezpieczeństwa ONZ wezwała birmańskie władze do podjęcia pilnej współpracy ze specjalnym oenzetowskim wysłannikiem, mającym udać się do Rangunu. Z powodu sprzeciwu Chin, Rada nie potępiła jednak oficjalnie wydarzeń w Birmie.
Zarówno Pekin jak i Moskwa uważają, że konflikt w Birmie jest sprawą wewnętrzną, która nie zagraża pokojowi ani bezpieczeństwu międzynarodowemu, a więc pozostaje poza mandatem Rady Bezpieczeństwa.
Rządząca Birmą junta zignorowała międzynarodowe apele o niestosowanie przemocy wobec manifestantów. Junta musi odejść W pokojowych manifestacjach mnisi domagają się demokracji i wolności. Powody pierwszych protestów były czysto ekonomiczne - junta podwyższyła ceny oleju opałowego oraz benzyny. W środę na ulice Rangunu wyszło nawet do 100 tys. osób, a służby bezpieczeństwa po raz pierwszy otworzyły do protestujących ogień.
Protestujący, mnisi i świeccy, domagają się poprawy warunków życia Birmańczyków i powrotu demokracji w kraju, rządzonym od 45 lat przez junty wojskowe.
Jest to największe antyrządowe poruszenie w Birmie od 1988 r., kiedy to junta brutalnie rozprawiła się z manifestantami, zabijając w Rangunie trzy tysiące osób.
Źródło: Reuters, PAP, tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: EPA