Nie ma już czegoś takiego jak "normalna" pogoda. Pogodowy chaos, w ogromnym stopniu wywoływany zmianami klimatu, sprawia, że to ekstremalne zjawiska stają się nową normą. Zrujnowana przez burze czy śnieg majówka to najmniejszy problem. Jeśli szybko nie przystosujemy się do gwałtownych zmian, mogą nas czekać poważne problemy.
Nikt nie może odmówić Zjednoczonym Emiratom Arabskim rozmachu. Niewielkie państewko od lat wydaje miliardy petrodolarów na projekty co najmniej ekscentryczne - od archipelagów sztucznych wysp, przez megawieżowce, aż po budowanie miast na pustyni. Wszystkie one mają być świadectwem potęgi i nowoczesności. Jednak projekt, który ZEA zaczęły przygotowywać sześć lat temu - choć jego skala przewyższa wszystkie dotychczasowe - jest inny. Nie chodzi w nim o prestiż, a przynajmniej nie tylko o to. Chodzi o przetrwanie. Emiraty budują sztuczną górę. Ma im dać coś, czego dotąd nie były w stanie kupić za petrodolary - deszcz.
Średnie roczne opady w ZEA wynoszą zaledwie 12 centymetrów. To zdecydowanie zbyt mało, by myśleć o jakiejkolwiek samowystarczalności państwa. Przy tak mikrych opadach nie tylko uprawa ziemi staje się niemal niemożliwa, lecz także coraz trudniej o dostarczenie wody rosnącym arabskim metropoliom. A im bardziej ociepli się klimat, tym sytuacja będzie gorsza.
Góra ma zatrzymywać nad Emiratami ciepłe, wilgotne powietrze znad morza. Gdy prądy atmosferyczne napotykają przeszkody w postaci łańcuchów górskich, wznoszą się, a zawarta w nich para wodna skrapla się pod wpływem spadającej na dużych wysokościach temperatury. Powstają chmury, które mogą przynieść upragniony deszcz. Na razie nie wiadomo dokładnie, ile będzie kosztować realizacja tego pomysłu, ale desperacki projekt ZEA doskonale wpasowuje się w ogólnoświatowy trend, od którego nie ucieknie nikt. Skoro przegraliśmy pierwszą bitwę o zatrzymanie globalnych zmian klimatycznych, teraz pozostaje nam tylko jedno: przebudować świat tak, by dostosować się do nowej brutalnej rzeczywistości. Adaptacja to być albo nie być całych miast, regionów i krajów.
To jednak nie "rodzaj lenistwa"
Al Gore przyznał się do kolosalnego błędu. Były wiceprezydent USA, laureat Nagrody Nobla i Oscara za działalność środowiskową, w wydanej w 2013 roku książce "The Future" stwierdził, że początkowo był negatywnie nastawiony do działań, które miały pomóc ludzkości w adaptacji do nadchodzących zmian. Nie był w tym z resztą osamotniony. Rodzący się w latach 90. ruch klimatyczny adaptację uznawał za rodzaj kapitulacji. Sam Gore nazywał dążenie do opracowania środków pozwalających dostosować się do zmian klimatu za "rodzaj lenistwa". Aktywiści obawiali się, że jeśli położymy zbyt duży nacisk na przystosowanie się, zabraknie woli i pieniędzy na walkę ze źródłem problemu, czyli rosnącymi emisjami napędzającymi klimatyczny kataklizm.
Tyle że z danych wynika jasno, iż ludzkość nie tylko nie zawróciła z drogi do potencjalnej katastrofy, ale wręcz wcisnęła gaz i zrobiła to pomimo podpisania w 1997 roku protokołu z Kyoto - pierwszego globalnego paktu mającego na celu zmniejszenie emisji gazów cieplarnianych. Dane Institute for European Environmental Policy pokazują, że ponad połowa wszystkich gazów cieplarnianych wyprodukowanych od 1751 roku została wpompowana do atmosfery po 1990 roku, kiedy nie było już wątpliwości, że konsekwencją będzie kompletne rozregulowanie ziemskiego termostatu.
"Myliłem się, nie rozumiejąc od razu moralnego imperatywu prowadzenia obu polityk jednocześnie pomimo trudności, jakie to stwarza" - napisał Gore.
Koszt się zwróci. Z nawiązką
Ubiegłoroczny raport Międzyrządowego Panelu ds. Zmian Klimatu (IPCC) nie pozostawia wątpliwości. Nawet gdybyśmy z dnia na dzień wstrzymali wszelkie rozregulowujące klimat emisje, niektóre konsekwencje ocieplania się planety są już "nieuniknione" i "nieodwracalne". Pozostaje zapiąć pasy i przygotować się na uderzenie.
To nie będzie tanie. Ten sam raport IPCC podkreśla, że wydatki na adaptację są konieczne. Bank Światowy przekaże na ten cel 100 miliardów dolarów. A to tylko początek, bo Organizacja Narodów Zjednoczonych szacuje, że adaptacja tylko w krajach rozwijających się będzie kosztować 70 mld dol. rocznie i ten koszt wzrośnie do 140-300 mld dol. w 2030 roku i 280-500 mld dol. w 2050 roku.
- Musimy walczyć z przyczynami, ale także dostosować się do konsekwencji, które najbardziej dramatyczne skutki odcisną na najbiedniejszych ludziach na świecie - twierdzi Kristalina Georgieva, szefowa Międzynarodowego Funduszu Walutowego.
Koszty nierobienia niczego byłyby wielokrotnie większe. Według opublikowanych w 2019 roku ustaleń Globalnej Komisji ds. Adaptacji, kierowanej przez Georgievą, sekretarza generalnego ONZ Ban Ki-moona i Billa Gatesa, wydatki na adaptację przyniosą nawet dziesięciokrotny zwrot z inwestycji. 1,8 biliona dolarów wydanych na przystosowanie się do zmian klimatu w latach 2020-2030 może przynieść 7,1 bln dol. korzyści. Wynika to z faktu, że zarówno wielkie klimatyczne katastrofy, takie jak huragany, pożary, megasusze czy powodzie, jak i stopniowe zmiany przeobrażające zamieszkiwane przez ludzi środowisko dotkną niemal każdą dziedzinę gospodarki i życia społecznego. Od rolnictwa po branżę IT. Do nowej rzeczywistości musimy więc dostosować w zasadzie każdy aspekt życia. W innym przypadku zniszczenia i straty zrujnują znaczną część światowej gospodarki.
Zanim padła propozycja budowy sztucznego wzniesienia w Zjednoczonych Emiratach Arabskich, kraj wydawał miliardy na odsalanie wody morskiej i zasiewanie chmur - rozpylanie w atmosferze pyłów związków chemicznych, w tym zwykłej soli, które stanowią "zarodki" dla tworzących się wysoko kropel kondensującej pary wodnej. To wszystko zbyt mało, by zatrzymać nieuchronne procesy wysuszające kraj. Władze podejmują więc inne próby.
Wszystko zaczęło się pięknie. Władca Dubaju szejk Mohammed bin Rashid al-Maktoum sfotografował się nawet, sadząc pierwsze drzewo wchodzące w skład jego ambitnej ekologicznej inicjatywy. Projekt "Milion Drzew" miał być pierwszym krokiem do zazielenienia Dubaju: hodowane w liczącej 130 tysięcy metrów kwadratowej szkółce drzewa oliwne, palmy i miejscowe drzewa ghaf miały potem być przeniesione i zasadzone w całej metropolii.
"To nasza próba powstrzymania pustynnienia i zwiększenia estetyki Dubaju" - mówił w 2010 roku generał porucznik Dhahi Khalfan, zastępca szefa policji i bezpieczeństwa w Dubaju.
Powstrzymywanie pustynnienia i upiększanie miasta wkrótce przegrały z pragnieniem zarobienia gotówki. Zanim jeszcze drzewa rozwinęły się na dobre, należący do szejka Mohammeda Dubai Holding ogłosił, że na terenach zajmowanych przez szkółkę powstanie Mall of the World - największe centrum handlowe świata o powierzchni 4,4 miliona metrów kwadratowych. Choć później projekt został zawieszony, wyrok na drzewa zapadł. Ten sam Dubai Holding postanowił wybudować Jumeirah Central, miasto w mieście. Mimo interwencji obrońców środowiska i niemal dwuletniej walki o uratowanie plantacji, ponad 800 tys. drzew pozbawionych wody i opieki po prostu uschło.
From 1m trees to a tree graveyard: how Dubai’s conservation plans went awry https://t.co/3kl7xB8DhX
— The Guardian (@guardian) August 24, 2021
Według szacunków Światowego Programu Żywnościowego ONZ susza we wschodniej Afryce sprawi, że do końca roku ponad 20 mln mieszkańców Kenii, Etiopii, Somalii czy Sudanu będzie cierpieć głód. Rosnący poziom mórz prowadzący do podtapiania i zasolenia pól w Bangladeszu może zmusić ponad 200 tys. rolników do porzucenia domostw. A plaga szarańczy o niespotykanej od dziesięcioleci skali, wywołana najprawdopodobniej katastrofalnymi, monsunowymi deszczami w środkowej Afryce, pochłania te zbiory, których nie zabiły upały. Wedle prognoz podobne katastrofy będą dotykać rolników na całym świecie coraz częściej. Jeśli rolnictwo nie dostosuje się, globalny system zaopatrzenia w żywność stanie na krawędzi załamania.
Zatrzymać wodę
Kluczem do adaptacji rolnictwa jest woda. Zarówno jej brak, jak i nadmiar. Powodzie i susze są zresztą dwiema stronami tej samej monety. Nawet w regionach, gdzie do niedawna deszcz padał regularnie i obficie, dostarczając życiodajnej wody roślinom, dziś coraz częściej pojawiają się gwałtowne ulewy przedzielające okresy suszy. To nie tylko problem Afryki czy Azji. Takie samo zjawisko nasila się w Polsce.
Konieczne jest zbudowanie infrastruktury, która zatrzyma wodę z nawałnic i będzie dostarczać ją na pola, gdy nadejdzie susza. Można to zrobić na dwa sposoby. Z jednej strony megaprojekty, takie jak etiopska Tama Wielkiego Odrodzenia na Nilu, mają tworzyć zbiorniki wody, która następnie może być transportowana na pola odległe nawet o dziesiątki kilometrów. Tyle że zapora kosztowała pięć miliardów dolarów i spowodowała napięcia między Etiopią a leżącymi u dolnego nurtu Nilu Sudanem i Egiptem, które obawiają się, że etiopskie pola będą nawadniane ich kosztem. Drugie rozwiązanie proponują ekolodzy. Ich zdaniem skuteczniejsze od budowli z betonu i stali jest odtwarzanie naturalnych systemów retencji, takich jak mokradła czy meandrujące nieuregulowane rzeki.
Problem nie ogranicza się jednak do samej wody. Jedną z przyczyn, dla których zmiany klimatyczne tak silnie odbijają się na rolnictwie, jest to, że rynek wymusił na wielu farmerach uprawę wielkich monokultur tych roślin, które na globalnym rynku osiągają najwyższe ceny. Nawet jeśli nie są szczególnie dobrze przystosowane do lokalnych warunków ani odporne na ich zmiany. Nadzieją może być tutaj powrót do nieco zapomnianych już roślin i sposobów uprawy ziemi podobnych do tradycyjnych. Im bardziej zróżnicowane są uprawy, tym lepiej adaptują się do zmian klimatu. I tak na Sri Lance pola ryżu ustępują tradycyjnym plantacjom chlebowca, które wcześniej same wyparły. W Zambii czy Malawi rolnicy przestawiają się na rośliny strączkowe, lepiej znoszące gorący klimat. A w Brazylii tamtejsza Korporacja Badań Rolniczych Embrapa prowadzi program tworzenia gospodarstw zintegrowanych, które łączą w sobie uprawy roślin, hodowlę zwierząt i leśnictwo, dając ludziom zróżnicowane źródło dochodów.
Potencjalnie jeszcze większy problem z adaptacją będą miały miasta. Już dziś połowa ludności świata mieszka w mniejszych i większych metropoliach, a do 2050 roku liczba ta ma wzrosnąć do 68 procent. Co więcej, miasta często powstawały na obszarach, które dziś są najbardziej narażone na konsekwencje zmian klimatu - na wybrzeżach czy w żyznych dolinach rzek, które coraz częściej zmieniają się w powodziowe rozlewiska. Według danych firmy consultingowej McKinsey, ponad 90 proc. wszystkich obszarów miejskich na świecie jest położonych na wybrzeżach, a ponad 800 mln ich mieszkańców może ucierpieć z powodu podnoszenia się poziomu mórz i związanych z nim podtopień.
Miasta są też pod wieloma względami trudniejsze do przystosowania do gwałtownych przemian. Budynki, sieci wodociągów czy kanalizacja były budowane dekady temu, a czasem nawet stulecia temu i dostosowywano je do warunków, których już po prostu nie ma. Fale upałów czy katastrofalne ulewy zmieniają dziś zwłaszcza stare metropolie w pułapki na mieszkańców. W połowie wieku 1,6 mld mieszkańców miast będzie narażonych na chroniczne, ekstremalne fale upałów (w porównaniu z 200 mln narażonych na takie zjawiska obecnie), a 650 mln będzie cierpieć z powodu niedoborów wody.
Holandia czy Wenecja poradziły sobie z pierwszym z tych problemów, inwestując miliardy euro w budowę kolosalnych zapór chroniących je przed sztormowymi falami. Na takie wydatki stać tylko nielicznych, jednak nie wszystkie środki adaptacji metropolii do zmian klimatu muszą kosztować miliardy.
Sposób na upał
Kolumbijskie Medellin od lat miało problem z dotkliwymi falami upałów. Skwar jest szczególnie niebezpieczny dla najstarszych, najmłodszych i najuboższych, którzy często nie mają jak się przed nim zabezpieczyć czy uciec. Aby zmniejszyć jego konsekwencje, w 2016 roku kolumbijska metropolia uruchomiła projekt Corredores Verdes (Zielone Korytarze), mający na celu zazielenienie miasta. W ciągu trzech lat posadzono niemal dziewięć tysięcy drzew. Skutki były natychmiastowe. Średnia temperatura w mieście spadła o dwa stopnie Celsjusza. Temperatura powierzchni - nawet o 15 stopni.
Tam, gdzie drzewa nie rosną, pomóc może zwykła farba. Pomalowane na biało dachy, ściany i chodniki są zaskakująco efektywnym sposobem chłodzenia miast. Badanie z 2014 roku pokazało, że powszechne stosowanie jasnych odbijających światło powierzchni może obniżyć miejską temperaturę o niemal dwa stopnie Celsjusza. Odbijające światło powłoki mogą skutecznie zastępować energochłonną klimatyzację. Gdy Madryt zainstalował wodoodporny, odbijający promienie słoneczne dach na targu rybnym Mercamadrid, temperatura wewnątrz budynku spadła o siedem stopni.
Praktyka pokazuje, że natura może pomóc nawet w powstrzymaniu żywiołu tak potężnego jak rosnące poziomy mórz. Naturalne rozwiązania nie zastąpią zupełnie zapór takich jak te, które chronią wybrzeża Holandii czy weneckie zabytki, ale mogą ograniczyć straty, które szalejące fale powodują już teraz, i kupić czas nadmorskim społecznościom. Kluczem są namorzyny - nadmorskie, słonolubne drzewa, które porastały wybrzeża tropikalnych krajów. Wiele z nich zostało wyciętych, by zrobić miejsce pod porty, hotele czy plaże. Ale teraz zaczynają wracać.
Przybrzeżne mokradła i lasy namorzynowe mogą zmniejszyć ryzyko powodzi, bo magazynują wodę, zapobiegają erozji i zmniejszają wysokość sztormowych fal. Są w stanie zmniejszyć ich wysokość nawet o 66 procent. Burze, które wdzierałyby się w głąb lądu, niszcząc miasta, pola i infrastrukturę, w znacznym stopniu rozbijają się o naturalne falochrony. Według szacunków McKinseya, bez namorzynów każdego roku straty powodziowe na całym świecie byłyby wyższe o 82 mld dolarów.
Zjednoczone Emiraty Arabskie, które według szacunków Sztokholmskiego Instytutu Ochrony Środowiska do 2100 roku mogą stracić sześć procent swojej linii brzegowej, chcą do 2030 roku zasadzić 100 mln namorzynów, dzięki czemu lasy te pokryją łącznie 483 km dubajskiego wybrzeża. Oczywiście, jeśli tym razem na ich drodze nie stanie kolejne luksusowe centrum handlowe czy kurort.
Raport ONZ z 2018 roku wykazał, że w latach 1998-2017 katastrofy klimatyczne doprowadziły na świecie do śmierci 1,3 mln osób i wyrządziły zniszczenia w wysokości 2,9 mld dolarów. Wraz z ocieplaniem się klimatu będzie ich tylko więcej. Adaptacja nie jest już postrzegana jako "kapitulacja" czy "tchórzostwo". Jest ratunkiem przed społeczną i gospodarczą katastrofą. Pomimo to środki przeznaczone na nią na całym świecie są wciąż około pięciokrotnie mniejsze, niż powinny być.
Autorka/Autor: Wojciech Brzeziński
Źródło: Magazyn TVN24
Źródło zdjęcia głównego: Shutterstock