Środa, 12 października Pompowanie publicznych pieniędzy do prywatnej fundacji, naruszenie dyscypliny finansów gminy, zlecenia dla własnej córki - to zarzuty z jakich musi się teraz tłumaczyć przed prokuratorem burmistrz Glinojecka, który został aresztowany kilka tygodni temu przez Agencję Bezpieczeństwa Wewnętrznego. Mimo ciążących na nim zarzutów, burmistrz wpłacił 15 tys. zł kaucji, wyszedł na wolność i jak gdyby nigdy nic wrócił do "ciężkiej" pracy na rzecz mieszkańców Glinojecka.
Kiedy ostatni raz reporter programu "Prosto z Polski" próbował spotkać się z burmistrzem, ubiegli go funkcjonariusze ABW. Burmistrz został aresztowany. Skarbnik miasta też. - Działali wspólnie i w porozumieniu w celu osiągnięcia korzyści majątkowej. Zarzuty dotyczyły przekroczenia uprawnień poprzez przekazywanie Fundacji Rozwoju Gminy Glinojeck znacznych sum pieniędzy w łącznej kwocie 365 tys. zł. To jest działanie na szkodę interesu publicznego - tłumaczyła rzecznik Prokuratury Okręgowej w Płocku Iwona Śmigielska-Kowalska.
Choć zarzuty są poważne, burmistrz szybko wpłacił 15 tys. zł poręczenia majątkowego i wrócił do pracy. Nie jest jednak wykluczone, że w najbliższym czasie usłyszy kolejne zarzuty, bo jak twierdzi prokuratura, "śledztwo jest rozwojowe".
Jak było w areszcie?
Kiedy reporter TVN24 pojawił się u niego w biurze, burmistrz chętnie wdał się w rozmowę. - Jak było w areszcie? - Niech się pan domyśli - roześmiał się burmistrz. I od razu dodał, że nie jest upoważniony do udzielania informacji, ponieważ "jest prowadzone dochodzenie i informacji nie może udzielać". Przekonuje jednak, że we wszystkim co robił kierował się dobrem gminy.
Jednak z dokumentów, do których dotarł reporter "Prosto z Polski" wynika, że Waldemar G. w urzędzie zatrudnił córkę. Zapytaliśmy burmistrza na jakich zasadach zatrudnia ludzi w urzędzie i jednostkach mu podległych. - Jest ustawa, która określa, jak powinni być zatrudniani pracownicy administracyjni i wszystko jest robione zgodnie z tą ustawą - przekonuje. I stanowczo zaprzecza, że przy zatrudnianiu urzędników kieruje się "drzewem genealogicznym" a nie sugestiami miejscowego urzędu pracy.
Muszę to sprawdzić
Burmistrz poważnieje, kiedy reporter przedstawia mu umowę, zgodnie z którą w urzędzie zatrudniona została jego córka. Kobieta miała prowadzić warsztaty psychologiczne w pobliskich szkołach. Projekt był finansowany z funduszy unijnych, a obok córki burmistrza, podobne zlecenia dostawali też urzędnicy pracujący w magistracie. W ten sposób dorabiali sobie do pensji.
Burmistrz nie widzi w tym nic złego i tłumaczy. - To nie jest umowa o pracę na czas stały. To jest projekt unijny, realizowany przez gminę w szkole, to nie jest pracownik samorządowy. Poza tym moja córka ma wykształcenie, które kwalifikuje ją do tej pracy. W tym mieście nikt inny pewnie takiego wykształcenia nie ma - przekonuje Waldemar G.
Radni w dokumenty patrzą i nie dowierzają, ponieważ środki z funduszy unijnych miały zostać przeznaczone na aktywizację miejscowych bezrobotnych. Eksperci są zgodni - nawet jeśli prawo nie zostało złamane, to sytuacja, w której ojciec podpisuje umowę z córką, nie powinna mieć miejsca.