20 kwietnia 1986 roku miał miejsce największy indywidualny popis w historii play-offów NBA. Oczywiście był dziełem Michaela Jordana. Legenda Chicago Bulls rzuciła przeciwko Boston Celtics, przyszłym mistrzom, 63 punkty. Nie trzeba chyba dodawać, że jest to rekord niepobity do dziś.
W listopadzie 1987 roku Jordan wspólnie z dziennikarzem "Chicago Tribune" Bobem Sakamoto oglądał pamiętne drugie spotkanie w pierwszej serii play-off przeciwko Boston Celtics. Wtedy widział ten mecz po raz dziewiąty. - Dawno tego nie oglądałem. Nienawidzę na to patrzeć, bo wiem, że powinniśmy wygrać ten mecz - wciąż uważał po ponad roku MJ.
Genialni Celtowie
W pierwszym spotkaniu przeciwko Celtics Jego Powietrzność rzucił 49 punktów, ale Byki i tak przegrały. W pomeczowej rozmowie zapytany o to, co jeszcze może zrobić w kolejnym spotkaniu, odpowiedział: - Rzucić 50 punktów. Jak powiedział, tak zrobił.
Krył go jeden z lepszych obrońców w lidze - Dennis Johnson, ale nie był w stanie nadążyć za Jordanem. Lider Byków w tamtym sezonie zagrał tylko w 18 meczach, bo w trzecim spotkaniu złamał kość w stopie i przez większość rozgrywek się kurował. Wrócił pod koniec kampanii, wbrew lekarzom i działaczom, którzy uważali, że nie był w pełni zdrowy. Doprowadził Bulls do play-offów, gdzie na MJ'a czekali najlepsi w lidze koszykarze z Massachusetts. Co więcej, bostończycy są uważani za jedną z lepszych ekip w historii - w sezonie regularnym wygrali 67 meczów, przegrali 15, a później zdobyli mistrzostwo. Nic dziwnego, w końcu w ich szeregach grali oprócz Johnsona Larry Bird, Robert Parish, Kevin McHale i Bill Walton.
Presja ostatnich sekund
Ale nawet tak wspaniali koszykarze nie byli w stanie w niedzielny kwietniowy wieczór powstrzymać Jordana. Udało im się jednak zatrzymać Byki, co nie było łatwe, a postarał się o to właśnie MJ. Najpierw doprowadził do dogrywki - w ostatniej sekundzie regulaminowego czasu gry oddał rzut równo z końcową syreną i nie trafił. Był faulowany i miał dwa wolne.
- Nigdy nie byłem pod większą presją. To było gorsze niż mecz przeciwko Georgetown (finał NCAA, w którym Jordan trafił ostatni rzut i dał zwycięstwo North Carolina Tar Heels - red). Tam miałem 15 sekund. Tu jedna pomyłka i jest koniec - mówił w 1987 roku Jordan.
Pierwszy rzut trafił w tylną część obręczy, potem przednią i jakoś wturlał się do środka. Przy drugiej próbie słychać było już tylko siatkę. W tym momencie MJ miał już na koncie 54 punkty. Przy remisie po 125 w pierwszej dogrywce Jordan miał rzut na zwycięstwo, ale znowu przestrzelił.
- Byłem niepilnowany, możesz w to uwierzyć? Myślałem, że nie mam już czasu na wejście pod kosz... ale miałem - stwierdził rozczarowany. W drugiej dogrywce MJ dorzucił jeszcze dwa kosze i pobił rekord 61 punktów w play-offach Elgina Baylora. Był remis po 131. Wtedy za dwa trafił Jerry Sichting, poprawił jeszcze Parish i Celtics wygrali czterema "oczkami".
Komplement mistrza
- Spójrz. Jestem wykończony. Ten ostatni kosz Parisha zabrał mi całą energię - wyjaśniał reporterowi MJ. Po chwlii dodał jeszcze: - To było niezłe. Ale byłoby jeszcze lepsze, gdybyśmy wygrali. To mogła być największa niespodzianka w historii, bo siłą rozpędu wygralibyśmy tę serię.
Celtics zwyciężyli w kolejnym spotkaniu w Chicago i awansowali do drugiej rundy. Później jeszcze zmietli po drodze koszykarzy Atlanta Hawks, Milwaukee Bucks oraz Houston Rockets i sięgnęli po mistrzostwo.
Wtedy jednak wieczór należał do Jordana. - Po meczu sporo osób prawiło mi komplementy. Wiele osób było zachwyconych moim występem przede wszystkim dlatego, że nienawidziło Celtics - mówił MJ.
Może to i prawda, ale tylko do tego meczu. Po nim już więcej ludzi kochało Jordana niż nienawidziło Bostonu. A najlepiej największy popis w historii play-off podsumował Bird: - To był Bóg przebrany za Michaela Jordana.
Autor: Krzysztof Krzykowski / Źródło: sport.tvn24.pl