Dobrze posługują się mapami, potrafią kopać, już także transzeje. Obsługują też drony. W pracy naukowej służyły im do wykonywania zdjęć stanowisk archeologicznych lub poszukiwania różnic w szacie roślinnej, które mogą wskazywać na istnienie podziemnych obiektów. Teraz podglądają nimi rosyjskie pozycje i kierują ogniem artylerii. Choć mogłoby ich tam nie być. Zgodnie z polityką władz naukowcy z tytułem doktora nie muszą w kamasze.
To jest opowieść o archeologii wojny. O naukowcach, którzy walczą na pierwszej linii frontu. Którzy kopiąc okopy, znajdują... greckie amfory. Którzy walczą z wojenną grabieżą, przez Rosjan nazywaną "ochroną dziedzictwa". Aleksander Przybylski pisze o wdzięczności Ukraińców za folię bąbelkową i fizelinę słaną z Polski. I o tym, dlaczego rosyjski minister obrony Siergiej Kużegietowicz Szojgu "przebiera się" za scytyjskiego wojownika w pełnej lamelkowej zbroi.
***
Jest początek marca i rosyjskie brygady zmechanizowane zajmują pozycje na północ od Kijowa. Stolica Ukrainy jest zagrożona. Tymczasem w oddalonym o ponad tysiąc kilometrów Poznaniu trwają wykopaliska wyprzedające remont Starego Rynku. Nagle jeden z archeologów wyciąga z kieszeni telefon, bo zabrzęczał sygnał komunikatora. Słychać też soczyste, pełne niedowierzania przekleństwo. Na ekranie smartfona widać przesłaną fotografię. Okopy, drewniana skrzynka i jaskrawoniebieska torba wypełniona karabinową amunicją. Na torbie polski napis "Moda na zabytki" i logotyp Narodowego Instytutu Dziedzictwa. Wojna jest zjawiskiem totalnym, więc dotyka także ukraińskich archeologów, którzy kielnie zamienili na karabiny. Ci, którzy nie walczą na pierwszej linii frontu, usiłują ocalić zabytki metodycznie niszczone i grabione przez Rosjan. Na szczęście mogą liczyć na pomoc polskich kolegów.
Z akademii na front
Zdjęcie z torbą pełną amunicji wysłał doktor Ołeksandr Szełechan, pracownik Narodowej Akademii Nauk Ukrainy badający dzieje Scytów. W Poznaniu ma wielu znajomych, których poznał, gdy przebywał w Polsce na stypendium. Przy okazji jakiejś konferencji dostał torbę promującą akcję "Moda na zabytki" i gdy wybuchła wojna, zrobił z niej bojowy użytek. A przy okazji dał dowód czarnego poczucia humoru. Z Szełechanem rozmawiam przez komunikator. Archeolog ustawił sobie na nim profilowy obrazek, który wywołuje mój mimowolny uśmiech. To Jeż Jerzy, dobrze zadomowiony w polskiej popkulturze zadziorny bohater komiksów. Szełechan z bronią w ręku walczył już w 2014 roku w jednej z ochotniczych jednostek. Rok temu znów chwycił za karabin i do teraz służy w 224. batalionie obrony terytorialnej. Przygotowywał obronę Kijowa, był przy wyzwalaniu Charkowa, a teraz zajmuje się zwiadem. I z oczywistych powodów nie chce wnikać w szczegóły swojej służby.
- Wedle mojej wiedzy pod bronią jest obecnie ponad 40 ukraińskich archeologów, a jeszcze więcej zaangażowanych w różne formy wolontariatu. Czy to dużo? - pyta retorycznie Szełechan. - Siły Zbrojne Ukrainy to wielki organizm, który reprezentuje przekrój całego społeczeństwa, więc są w nim także archeolodzy, którzy chcą bronić swojego kraju - mówi naukowiec, ale nie dodaje, że gdyby chciał, to mógłby uniknąć służby w wojsku. Co do zasady młodych naukowców z tytułem doktorskim nie zaciąga się w kamasze. To świadoma polityka władz Ukrainy, które chcą chronić nieliczną kadrę naukową przed tym, co na wojnie nieuniknione.
- Na początku lutego podczas bitwy o Kreminnę zginął Andrij Fylypczuk, który zajmował się wczesnym średniowieczem. Mimo młodego wieku w cywilu był wicedyrektorem rezerwatu archeologicznego i grodziska w Pilzensku. Przynajmniej kilku kolegów zostało rannych. Niektórzy już wrócili na front, inni są trwale okaleczeni - opowiada Szełechan.
Czytaj dalej po zalogowaniu
Uzyskaj dostęp do treści premium za darmo i bez reklam