Nie zgadzam się z antropologicznymi optymistami, którzy uważają, że człowiek jest z natury dobry i wystarczy mu nie przeszkadzać, a będzie się rozwijał ku dobru i pięknu - mówi Tomasz Stawiszyński, filozof i eseista.
Karolina Wasilewska: Do tej pory wydawało mi się, że jeśli ćwiczę, biegam, nie jem słodyczy, jem zdrowo - mam za co siebie pochwalić i mogę mieć poczucie, że jestem dla siebie dobra. A w twojej najnowszej książce czytam, że to zbliżone do wszelkiej maści fundamentalistów.
Tomasz Stawiszyński: W "Ucieczce od bezradności" zdecydowanie nie głoszę apoteozy picia, palenia i wykańczania się (śmiech). Chodzi mi raczej o rodzaj specyficznego, religijnego podejścia do kwestii zdrowia, które jest charakterystyczne dla współczesności. Jedynym wehikułem życia wiecznego, który nam pozostał, jest ciało fizyczne. Wszystkie inne wyobrażenia nieśmiertelności, które kiedyś mieliśmy do dyspozycji, czyli te związane przede wszystkim z religią, zostały już w znakomitej większości odesłane do lamusa, zdekonstruowane i skrytykowane.
Dlatego właśnie w ciało fizyczne inwestuje się ogromne siły, żeby jak najdłużej je utrzymać przy życiu, sądząc w domyśle, że być może uda się zachować je na zawsze. Co oczywiście jest iluzją. Ciało traktowane nawet najbardziej doskonałymi ćwiczeniami i karmione najbardziej wymyślnym jedzeniem, jest bytem przemijalnym, nieodpornym na choroby, starzenie się i rozpad. Z naszym ciałem będziemy musieli się rozstać.
Ten kult ciała przybiera we współczesnym świecie bardzo jednostronne i radykalne formy. Najbardziej niebezpiecznym elementem jest tutaj skrajny indywidualizm. Czyli przekonanie, że bez mała wszystko, co się z nami dzieje, wynika bezpośrednio z naszych działań albo naszych zaniechań - tak więc jest naszą winą albo naszą zasługą.
Powiada się tutaj, że tylko my sami naprawdę decydujemy o tym, kim w życiu jesteśmy - czy jesteśmy bogaci, czy biedni, czy jesteśmy szczęśliwi, czy nieszczęśliwi, zdrowi czy chorzy i tak dalej.
Tego rodzaju myślenie - skądinąd jawnie nieprawdziwe, bo przecież to wszystko zależy od całego szeregu zupełnie wobec jednostki autonomicznych czynników - wiedzie do negatywnego moralnego waloryzowania tych, którzy nie wpisują się w wąsko zdefiniowane kategorie sukcesu, sprawności czy zdrowia. Postrzega się ich jako osoby, które poniekąd same na siebie sprowadziły przekleństwo choroby, które same odmawiają sobie radości życia wiecznego w zdrowym ciele i które w związku z tym nie zasługują na współczucie i troskę. Mając takie przekonanie, choroba czy śmierć nigdy nie wydarza się bez wyraźnej przyczyny czy raczej bez wyraźnej winy. Staje się zatem karą za takie czy inne grzechy i zaniechania. Nikt tak po prostu nie umiera, wszyscy umierają prawdopodobnie dlatego, że czegoś nie zrobili albo nie dopełnili, albo ktoś inny tego nie zrobił. Zupełnie straciliśmy z horyzontu wymiar choroby czy śmierci, który jest po prostu wpisany w nasze życie, który jest oczywisty i naturalny: człowiek jest istotą śmiertelną i cierpiącą nie dlatego, że robi coś źle, ale dlatego, że taka jest jego kondycja.
Czytaj dalej po zalogowaniu
Uzyskaj dostęp do treści premium za darmo i bez reklam