Ktoś nazwie to metodą salami. Ktoś powie, że to odkrawanie kawałków tortu w taki sposób, żeby mało kto się zorientował, że z tortu prawie nic już nie zostało. Na szali jest transparentność, dostęp do polityków i możliwość zadawania pytań najważniejszym osobom w państwie. Przestrzeni, by to robić, z roku na rok systematycznie w Sejmie ubywa.
Listopadowe popołudnie 2017 roku. Na stronie Sejmu pojawia się komunikat.
Wtorek, 21 listopada 2017, 16:31
Apelujemy do dziennikarzy zajmujących miejsca na parterze w holu głównym, aby podczas dni w których odbywają się posiedzenia Sejmu, korzystali z przestrzeni po lewej stronie (od strony Sali Kolumnowej), pozostawiając prawą wolną. Umożliwi to sprawniejsze i mniej kłopotliwe korzystanie z szatni, jednego z podstawowych miejsc, do którego w sezonie jesienno-zimowym kierują się osoby odwiedzające kompleks sejmowy. Liczymy na współpracę i zrozumienie. Prosimy też o dobrą kooperację z pracownikami CIS oraz respektowanie wskazań strażników Straży Marszałkowskiej.
Centrum Informacyjne Sejmu
Ktoś mógłby powiedzieć: nic specjalnego, ot, typowo jesienna prośba. W praktyce jednak tych kilka zdań ubranych w formułę komunikatu, a nie zmian w przepisach porządkowych sprawi, że dziennikarze na lata stracą dostęp do rozmów z politykami partii rządzącej.
Tak się bowiem składa, że wspomniana "prawa strona" to część holu, którą politycy PiS wchodzą na sejmową Salę Plenarną. Właśnie tam - do czasu komunikatu, który przerodził się w skrzętnie egzekwowany przez Straż Marszałkowską nieformalny zakaz przebywania dla dziennikarzy - pojawiali się ministrowie, ważni politycy, ludzie podejmujący decyzje. Mieliśmy do nich, my dziennikarze, sporo pytań.
W tym miejscu warto podkreślić, że w ślad za tym komunikatem nigdy nie poszło żadne zarządzenie czy inny przepis. A przynajmniej nikt nam, przeganianym z tamtego miejsca dziennikarzom, nie był w stanie podać podstawy prawnej działań, innych niż wspomniany wpis na stronie internetowej Sejmu.
I tak mijały miesiące, jesienna i zimowa plucha zamieniła się w wiosenne słońce. Politycy przestali korzystać z szatni, a zakaz pozostał. Po dziś dzień.
Dzięki temu politycy obozu rządzącego (bo to oni podejmują decyzje, które dotyczą milionów Polaków) mogą po prostu ignorować pytania dziennikarzy, którzy pozostają w wydzielonej przestrzeni.
Wygląda to tak:
Po wygranych w 2015 roku przez Prawo i Sprawiedliwość wyborach parlamentarnych, w Sejmie i Senacie rozpoczęła się rewolucja w dostępie do polityków, a co za tym idzie - w dostępie do informacji. Najpierw były drobne ruchy: wydzielanie przestrzeni dla dziennikarzy i całkowite zamknięcie kuluarów sejmowych.
Ale plan, który kiełkował w głowach rządzących, zakładał radykalne zmiany. W skrócie - obecność dziennikarzy w głównym budynku, gdzie odbywają się posiedzenia, miała zostać drastycznie ograniczona. Media miały otrzymać do dyspozycji nowe "Centrum Medialne". Tyle tylko, że w budynku, który znajduje się daleko od Sali Posiedzeń czy sal komisji sejmowych. W praktyce oznaczałoby to, że dziennikarze byliby skazani na to, czy jakiś polityk zechce podejść do nich na rozmowę. Nie trzeba dodawać, że im bardziej jakiś polityk powinien wyjaśnić wyborcom swoją decyzję, tym częściej unika on dziennikarzy, którzy zadają pytania w imieniu wyborców.
Próby przeniesienia reporterów na parlamentarne zaplecze skończyły się protestem mediów. Protestowali też przedstawiciele opozycji, a wykluczenie z obrad posła Michała Szczerby doprowadziło w tamtym czasie do parlamentarnego kryzysu i czasowego przeniesienia obrad do sejmowej Sali Kolumnowej.
Był grudzień 2016 roku. Wczesne sejmowe popołudnie nie wskazywało, że wieczór może przynieść wydarzenia, które wpiszą się na karty historii polskiego parlamentaryzmu. Trwał protest mediów, tego dnia widzowie mogli się przekonać, jak wyglądałaby informacyjna rzeczywistość bez dziennikarzy w gmachu Sejmu, bez pytań zadawanych politykom, bez możliwości patrzenia władzy na ręce.
Kilka godzin później za sprawą wydarzeń na mównicy rozpętała się polityczna burza. Wykluczenie z obrad posła PO, blokada mównicy, przerwa w obradach - sprawy potoczyły się bardzo szybko. Politycy PiS w kuluarach przyznawali, że nie wiedzą, co robić dalej, jak zareagować na protest opozycji. Mieszanka chaosu, braku decyzji, politycznych temperamentów i pochopnych reakcji doprowadziła do przeniesienia obrad Sejmu do Sali Kolumnowej. Nie wszyscy jednak mogli śledzić bieg wydarzeń w miejscu, w którym na co dzień odbywają się co najwyżej posiedzenia komisji czy uroczystości wręczenia nagród w konkursach pod patronatem marszałka Sejmu.
Dziennikarze na Salę Kolumnową po prostu wstępu nie mieli. Nie można było zainstalować tam kamer i mikrofonów, nie można było obserwować na własne oczy tego, co się dzieje i w jaki sposób stanowione jest w Polsce prawo. Ci sami dziennikarze, którzy na co dzień relacjonowali posiedzenia Sejmu, nie mogli w pełni relacjonować tego, jak uchwalany jest budżet dużego europejskiego państwa. I to nie dlatego, że posiedzenie było utajnione, a tylko dlatego, że takie, a nie inne decyzje podjęli rządzący. Ci sami, którzy powinni stać na straży konstytucji, w której wyraźnie napisano, że posiedzenia Sejmu są jawne. Nikt nie uchwalił tajności obrad.
Posiedzenia Sejmu są jawne. Jeżeli wymaga tego dobro państwa, Sejm może bezwzględną większością głosów, w obecności co najmniej połowy ustawowej liczby posłów, uchwalić tajność obrad.Art. 113 Konstytucji RP
Wydarzenia z sejmowego kryzysu w 2016 roku to był również czas rzadkich w ostatnich latach konferencji prasowych prezesa Prawa i Sprawiedliwości. Jarosław Kaczyński kilka razy spotkał się z dziennikarzami, a przy okazji swoich refleksji na temat naszej pracy w Sejmie mogliśmy też usłyszeć, na jakim etapie świadomości technologicznej co do zawodu dziennikarza jest szef obozu rządzącego. Mówił bowiem między innymi o tym, że dziennikarze do swojej pracy używają magnetofonów, choć takie urządzenia wyszły z użytku wiele lat wcześniej.
Jednym z najczęściej zadawanych korespondentom sejmowym pytań jest to dotyczące medialnych aktywności Jarosława Kaczyńskiego. A właściwie braku tych aktywności. Bo poza konferencjami wspomnianymi wyżej szef Prawa i Sprawiedliwości spotyka się z dziennikarzami w ostatnich latach głównie po to, by wygłaszać oświadczenia. Nie jest zainteresowany odpowiadaniem na pytania, a jego podejścia nie zmieniło nawet objęcie stanowiska rządowego.
W Sejmie okazji do zadania pytania wicepremierowi do spraw bezpieczeństwa praktycznie nie ma. Porusza się ściśle wydzielonymi korytarzami, do których dostępu pilnuje Straż Marszałkowska. Nie korzysta, jak inni parlamentarzyści i ministrowie, z głównego wejścia do gmachu. Nie ma więc okazji, by na spokojnie zadać jakiekolwiek pytanie. Pozostaje czasami okazja do tego, żeby z oddali podjąć jakieś próby, które z góry skazane są na porażkę i zignorowanie.
Zresztą z tej coraz bardziej rozbudowanej sieci miejsc, do których dziennikarze nie mają dostępu, a których skrzętnie pilnuje Straż Marszałkowska, chętnie korzystają również inni politycy obozu rządzącego.
Codziennością sejmowej pracy dziennikarskiej stają się sytuacje, w których nagle pojawia się Straż Marszałkowska z jedną, konkretną intencją - by dziennikarze opuścili miejsce, w którym przebywają. I tak jakoś zazwyczaj się składa, że ci dziennikarze przebywają w danym miejscu, bo akurat czekają na jakiegoś polityka i chcą nagrać jego komentarz w ważnej sprawie. Ktoś by zapytał: no tak, ale przecież są jakieś reguły tego, gdzie można nagrywać? No tak, są - odpowiedzieliby sejmowi korespondenci. Są nawet opisane na stronie sejmowej. Oto fragment:
KONFERENCJE PRASOWE, BRIEFINGI, FOTOGRAFOWANIE I FILMOWANIE - Odbywają się co do zasady w Centrum Medialnym (sale 01 i 02 w budynku F); - Mogą się odbyć także na parterze hallu głównego przy wejściu CI w budynku C-D oraz w hallu przed Salą Kolumnową w budynku C-D; - Fotografowanie, filmowanie i przeprowadzanie wywiadów: w Domu Poselskim, w czytelni Biblioteki Sejmowej oraz w restauracjach i innych punktach gastronomicznych jest możliwe wyłącznie po uzyskaniu zgody Marszałka Sejmu lub Marszałka Senatu.
Ale jakoś tak się dzieje, że gdy w Sali Kolumnowej odbywa się posiedzenie klubu parlamentarnego PiS, to przestrzeń przed salą bywa wygrodzona, a strażnicy nie dopuszczają dziennikarzy przed wejście do sali. Parter wspomnianego w zasadach holu też już nie jest w całości dostępny. A czasem zdarza się i tak, że nawet z korytarza z biurami prasowymi Straż Marszałkowska próbuje dziennikarzy wyprosić. Te próby wzmacniane są nieraz groźbą odebrania sejmowej przepustki. I to wszystko wbrew opisanym na stronie zasadom nagrywania. Zazwyczaj strażnicy mówią o jakichś rozkazach, poleceniach, nowych zasadach, których próżno szukać w sejmowych aktach prawnych.
W ostatnim czasie coraz częściej najważniejszą zasadą staje się ta brzmiąca "muszą państwo dostosować się do naszych poleceń". I tyle. A na takiej zasadzie można dziennikarzy wyprosić z każdego miejsca, w którym politycy chcieliby przebywać bez konieczności odpowiadania na pytania o swoje decyzje.
Czasem zdarzają się też upomnienia na piśmie. Ot, chociażby za sytuację, kiedy w Sali Kolumnowej odbywała się konferencja prasowa z udziałem ówczesnego marszałka Sejmu Marka Kuchcińskiego. Obecność jednego z najważniejszych polityków to zawsze dobra okazja do tego, żeby zadać kilka pytań. Ale los tak chciał, a ściślej - Straż Marszałkowska, że przestrzeń przy Sali Kolumnowej nagle przestała być swobodnie dostępna dla dziennikarzy. A gdy dziennikarze z tą koncepcją nie chcieli się zgodzić i poprosili o podstawę prawną działań, skończyło się na pisemnym zwróceniu uwagi.
Ale historia zna też przypadki, gdy dziennikarzom grożono odebraniem przepustek.
Zadawanie pytań na sejmowych korytarzach to niejedyna forma pozyskiwania informacji. Można też przecież pytać za pośrednictwem maila. Niektórzy politycy do tego stopnia polubili tę formułę komunikacji, że zdarza się, że na korytarzu sejmowym proszą o zadanie pytania mailem, choć nie wskazują, komu wysłać tego maila. Tak zdarzało się posłowi Markowi Kuchcińskiemu, gdy już przestał być marszałkiem Sejmu.
Wiele zmieniło się w komunikacji między dziennikarzami a Kancelarią Sejmu przy okazji sprawy lotów byłego marszałka Sejmu Marka Kuchcińskiego. Dziennikarzy - m.in. "Gazety Wyborczej" - wprowadzono wtedy w błąd. Zostali bowiem zapewnieni, że marszałek latał rządowym samolotem sam. Dopiero później okazało się, że na koszt podatników podróżowali również żona czy inni parlamentarzyści.
To było wydarzenie bez precedensu. Wyszło na jaw, że sejmowi urzędnicy, którzy pracują w Centrum Informacyjnym Sejmu i których obowiązkiem jest udzielanie dziennikarzom informacji niezbędnych do pracy, stali się obrońcami politycznego interesu konkretnego polityka i ugrupowania politycznego. Szef CIS tłumaczył później powody tego, co środowisko dziennikarskie określiło mianem dezinformacji ze strony urzędników Kancelarii Sejmu.
Nie ma już sejmowych rozmów kuluarowych, bo nie ma dla dziennikarzy dostępnych kuluarów. Ograniczenia wstępu zapoczątkowały poprzednie ekipy, ale wprowadzano m.in. systemy przepustek. Teraz kuluary są całkowicie zamknięte dla mediów, a dla polityków stały się kolejną przestrzenią, która gwarantuje uniknięcie kamer, mikrofonów i co najważniejsze - pytań dziennikarzy.
A to właśnie sejmowe kuluary w ostatnich latach były miejscem, gdzie padały ważne pytania, a dziennikarze mogli informować widzów, słuchaczy i czytelników o tym, jak i w jakim stylu pracują politycy.
Ostatnie lata to również zmiana sejmowego krajobrazu.
Metalowe barierki, które od lat otaczają Sejm, są tymczasowe, ale jak bumerang wraca dyskusja o ogrodzeniu gmachu na stałe. Inicjują ją zazwyczaj politycy obozu rządzącego. Na razie pojawiła wysoka na trzy metry brama wjazdowa od ulicy Górnośląskiej.
Jak można było przeczytać w specyfikacji przetargowej, dwuskrzydłowa brama miała mieć trzy metry wysokości i 8,2 metra szerokości. Obok zaplanowano dwie furtki, też wysokie na trzy metry, a szerokie na 1,36 metra. Przetarg się odbył, plan zrealizowano i sejmowy krajobraz zmienił się na dobre.
Zamiłowanie polityków do przedmiotów i rzeczy, które mają grodzić i odgradzać, nie jest nowością. Dość wspomnieć kotarę, która zawisła na sejmowym korytarzu i kilka lat temu skutecznie oddzieliła sejmowe kamery od widoku tego, co dzieje się w okolicy gabinetu ówczesnego marszałka Marka Kuchcińskiego.
Kotara stała się przez pewien czas swojego rodzaju granicą między dwoma rodzajami parlamentarnego życia. To życie za kotarą miało toczyć się z dala od pytań dziennikarzy i wiedzy, kto spotyka się z politykiem będącym drugą osobą w państwie.
Bywało też tak, że do grodzenia wykorzystywano różnego rodzaju atrybuty reklamowe. Na przykład banery, które zwyczajowo służą do tego, żeby robić sobie na ich tle zdjęcia.
Kotary były wykorzystywane również przy okazji protestu rodziców osób z niepełnosprawnościami.
Historia tego protestu to również opowieść o tym, jak rządzący na różne sposoby próbowali ograniczać pracę i działalność dziennikarzy. To również czas, gdy Sejm stał się twierdzą i mało kto mógł liczyć na to, że - nie będąc obecnym lub byłym parlamentarzystą - dostanie się do środka.
Rodzice osób z niepełnosprawnościami swój protest w Sejmie zorganizowali w 2018 roku. To nie był pierwszy raz - poprzednim razem protestowali, gdy krajem rządziła koalicja PO-PSL. Wtedy też wybrali formułę, która zakładała, że będą przebywać w Sejmie, dopóki ich postulaty nie zostaną spełnione. Tak było i tym razem.
Pojawienie się w Sejmie protestujących sprawiło, że Kancelaria Sejmu dokonała zmian w systemie wejść do parlamentu. Nie wszyscy dziennikarze mogli dostać się do środka, zawieszano wydawanie jednorazowych kart wstępu dla redakcji, a parlamentarzyści, którzy zazwyczaj mogą zapraszać do Sejmu gości, utracili taką możliwość, co spotkało się z protestem ze strony opozycji.
Skutkiem wprowadzanych ograniczeń były sytuacje, gdy osoby chcące się spotkać z protestującymi nie mogły dostać się do środka - tak było w przypadku Janiny Ochojskiej czy uczestniczki Powstania Warszawskiego Wandy Traczyk-Stawskiej.
Autorka/Autor: Radomir Wit
Źródło: Magazyn TVN24