Adam K., jeden z organizatorów kradzieży ośmiu milionów złotych, skazany za udział w zorganizowanej grupie przestępczej, w celi przesiedział nieco ponad 1250 dni. Od kilku dni cieszy się wolnością. Sąd Najwyższy ma wątpliwości, czy K. nie powinien skorzystać z nadzwyczajnego złagodzenia kary. Gdyby tak się stało, to mógłby - teoretycznie - starać się o odszkodowanie za zbyt długi pobyt w więzieniu.
Adam K. to były policjant i - jak orzekły dwie instancje łódzkich sądów - członek zorganizowanej grupy przestępczej, która odpowiada za głośną kradzież ośmiu milionów złotych z bankowozu w Swarzędzu. Wtedy, w lipcu 2015 roku, nikt fizycznie nie ucierpiał - dwóch ochroniarzy poszło napełniać bankomat, a kierowca bankowozu po prostu odjechał. Włączył urządzenia zagłuszające GPS i spotkał się pod Swarzędzem ze wspólnikami, którzy przepakowali worki z pieniędzmi, oczyścili bankowóz chlorem i zniknęli.
Konwojent, który współpracował z przestępcami był zatrudniony na podstawie fałszywych dokumentów. Po skoku okazało się, że w miejscu pracy nie zostały po nim żadne odciski palców ani ślady biologiczne. Prokuratorzy z Poznania badający sprawę przyznają, że zagadka kradzieży byłaby ekstremalnie trudna do rozwiązania, gdyby nie błędy, które popełnił - jak się potem okazało - jeden z organizatorów skoku, właśnie Adam K.
Chociaż odegrał w całym przestępczym przedsięwzięciu jedną z głównych ról i odsiedział trzy i pół roku z ponad sześciu lat, na jakie skazał go sąd, to jest już na wolności.
Jak to możliwe?
Celę opuścił w zeszłym tygodniu, po uwzględnieniu przez Sąd Najwyższy kasacji.
- W kasacji podkreślałem, że wbrew ocenie Sądu Apelacyjnego w Łodzi mój klient w śledztwie ujawnił wszystkie wiadome mu okoliczności przestępstwa i osoby, które z nim współdziałały - mówi w rozmowie z tvn24.pl mecenas Bartosz Tiutiunik, obrońca Adama K.
Jego zdaniem, to właśnie współpraca ze strony Adama K. z organami ścigania znacząco przyczyniła się do zatrzymania wszystkich uczestników kradzieży.
- Taka postawa powinna oznaczać nadzwyczajne złagodzenie orzeczonej wobec niego kary. Jednak ani Sąd Okręgowy w Łodzi, ani Sąd Apelacyjny w Łodzi tego nie zrobiły. Wyrok Sądu Najwyższego otwiera jednak możliwość złagodzenia kary orzeczonej w pierwszej instancji - zaznacza adwokat.
Szczególnie łagodnego potraktowania Adama K. na każdym etapie procesu żądała też prokuratura. Oskarżający członków grupy prokurator Łukasz Biela w swojej mowie końcowej przed sądem pierwszej instancji żądał dla Adama K. roku więzienia. Po pierwszym wyroku wniósł apelację, w której żądał obniżenia kary dla skazanego, a gdy jego żądanie nie zostało uwzględnione, podobnie jak adwokat, napisał kasację w tej sprawie do Sądu Najwyższego.
Notatka z rozmowy
Adam K. - jak podnosił jego obrońca - nie miał nadzwyczajnie złagodzonego wyroku, bo w ocenie sądów obu instancji nie przekazał wymiarowi sprawiedliwości wszystkich informacji, które miał o uczestnikach grupy. Ukrył m.in. nazwisko Marka K., którego - jak wyjaśniał sam oskarżony - bał się na tyle, że nie chciał narażać się na jego zemstę. Tymczasem warunkiem, by uznać, że ktoś zasługuje na nadzwyczajne złagodzenie kary jest - jak podkreślały w uzasadnieniach wyroków oba łódzkie sądy - przekazanie pełnej wiedzy na temat okoliczności zdarzenia.
Obrońca Adama K. w kasacji podkreślił, że jego klient niczego nie ukrył. Owszem, podczas protokołowanego przesłuchania nie podał nazwiska Marka K., ale podał je chwilę wcześniej - podczas rozmowy z przedstawicielami prokuratury i policji. Z tej rozmowy została sporządzona notatka, która potem doprowadziła do zatrzymań członków grupy.
- Taka rozmowa z prokuratorem czy policjantem, w której padają konkretne informacje nie jest spotkaniem prywatnym. Adam K. działał przecież w zaufaniu do funkcjonariuszy państwowych, że ujawnione przez niego informacje spowodują w przyszłości korzyść w postaci nadzwyczajnego złagodzenia kary - dodaje mecenas Bartosz Tiutiunik.
Sąd Najwyższy podzielił tę argumentację i polecił Sądowi Apelacyjnemu w Łodzi, aby zastanowił się, jak należy interpretować taką sytuację.
- Sąd będzie musiał sprawdzić, czy zawsze przekazanie informacji musi nastąpić tylko i wyłącznie w procesowej formie wyjaśnień [czyli do protokołu podpisanego potem przez oskarżonego - red.], czy też wyjątkowo, jak było w tej sprawie, również w innej formie - mówi obrońca Adama K.
Sąd, który teraz pochyli się nad sprawą, będzie obradował w innym składzie niż poprzednio.
Moment zmiany stron
Trzeba jednak zaznaczyć, że oprócz pominięcia nazwiska Marka K. łódzkie sądy zwracały uwagę również na inne fakty, które sprawiały, że trudno było im w Adamie K. widzieć tzw. małego świadka koronnego. Po pierwsze przez kilka miesięcy po zatrzymaniu we wrześniu 2015 roku Adam K. milczał jak zaklęty. Wszystko zmieniło się dopiero wtedy, kiedy zabezpieczono dowody wskazujące, że miał on do czynienia ze sprzętem użytym podczas skoku. Jednym z nich był odcisk palca na zagłuszaczu sygnału GPS w bankowozie, którego w momencie kradzieży użył fałszywy konwojent, co utrudniło namierzenie skradzionego auta.
- Na współpracę zdecydował się dopiero pod naciskiem zgromadzonych na niego dowodów. Nie była to spontaniczna decyzja - mówił sędzia Robert Świecki podczas uzasadniania wyroku pierwszej instancji.
Dodał, że jeszcze w lipcu 2015 roku Adam K. przepisał cały swój majątek na żonę. - To było przemyślane działanie, które miało ochronić jego interesy, jeżeli doszłoby do jego zatrzymania - mówił Świecki.
W wyrokach obu instancji podkreślano też, że to właśnie Adam K. był mózgiem całej operacji.
- Bez niego przestępstwo byłoby niemożliwe. To on wprowadził Krzysztofa W. (fałszywego konwojenta - red.) w arkana pracy konwojenta. On zapewniał finansowanie operacji i urządzenia użyte w przestępstwie - argumentowali sędziowie.
Na to, że wejście we współpracę z wymiarem sprawiedliwości było wyrachowaną strategią obliczoną na uniknięcie surowej kary, miał - według łódzkich sądów - wskazywać też fakt, że kompanów zaczął wydawać w tym samym czasie, kiedy do prokuratury wpłynął list od Grzegorza Ł., wiceprezesa okradzionej firmy ochroniarskiej, który nagle zniknął niedługo po skoku. W liście tym Ł. obciążał Adama K. oraz Marka K. Wskazał też, jak na imię ma "fałszywy konwojent", wskazał rejon Łodzi, w którym mieszka i zaznaczył, że na co dzień jest on krawcem.
"Chory system"
Emocji po wypuszczeniu Adama K. na wolność nie kryje Jarosław Kur, prezes okradzionej firmy ochroniarskiej.
- Facet ukradł z kompanami osiem milionów. Jeżeli podzielił się tą kwotą, to zostało mu dwa miliony. W celi był najpierw pięć miesięcy, a potem trzy lata, kiedy został zatrzymany po tym, jak ukrywał się przed wymiarem sprawiedliwości i był ścigany listem gończym. Przesiedział więc nieco około 1250 dni. Pieniędzy nie odzyskano. Zatem za jeden dzień w celi wychodzi mu około półtora tysiąca złotych - wylicza gorzko Kur.
Mówi wprost, że czuje się oszukany przez wymiar sprawiedliwości, zwłaszcza przez prokuraturę w Poznaniu.
- Do teraz spłacam zrabowane pieniądze. Firma, którą prowadzę, znalazła się nad przepaścią. Prokuratura na żadnym etapie nie zainteresowała się tym, że członkowie rodzin skazanych nagle się wzbogacili - spłacali kredyty, budowali domy. Zamiast tego martwiła się, czy aby jeden ze złodziei nie siedział dłużej, niż planowali. Nie wyobraziłbym sobie głupszej i bardziej jednoznacznej deklaracji, zachęcającej przestępców do kradzieży - mówi Kur.
Podkreśla, że po dokładnym i wielokrotnym przestudiowaniu akt sprawy nie może nadziwić się, że Adam K. może mieć status małego świadka koronnego.
- Zaczął mówić, kiedy dowody obciążały go na tyle, że nie mógł z tym już nic zrobić. Równocześnie do prokuratury napłynął list od innego ze sprawców, gdzie znajdowały się identyczne informacje, które potem miał zdradzić Adam K. On sam, zanim zdecydował się na rzekomą współpracę, zapoznał się z treścią tego listu. Przecież to jedna, wielka farsa - denerwuje się Kur.
Pieniędzy nie ma
Adam K. twierdził, że po superskoku zostało mu około trzystu tysięcy złotych. Według jego wersji, chwilę po kradzieży cała grupa pojawiła się u niego na działce. Tam łup miał zostać podzielony: cztery miliony miał dostać Marek K. i Krzysztof W., czyli fałszywy konwojent. Natomiast swoją część swoją i Grzegorza Ł., mieli zakopać na działce sąsiada. Wcześniej jednak K. miał zabrać z puli około 300 tysięcy.
Reszta skradzionych pieniędzy - według niedoszłego, małego świadka koronnego - została mu skradziona. K. twierdzi, że po pewnym czasie od skoku zdał sobie sprawę, że ktoś zabrał zakopane wcześniej pieniądze i z nimi zniknął. Według jego wersji, musiał za tym stać Grzegorz Ł.
Adam K. został zatrzymany we wrześniu 2015 roku po tym, jak jego żona i teść próbowali wpłacić do jednego z banków niecałe 300 tysięcy złotych pochodzące z kradzieży. Były policjant był już wtedy w kręgu zainteresowania kryminalnych badających sprawę kradzieży ośmiu milionów złotych, bo został zarejestrowany przez jedną z kamer w łódzkim markecie, kiedy kupował telefony, które potem zostały użyte w czasie akcji.
K. zapłacił wtedy co prawda gotówką, ale nie odmówił sobie skorzystania z karty stałego klienta, którą po transakcji podał kasjerce.
Współpracujący ze śledczymi Adam K. - w przeciwieństwie do reszty kompanów - odpowiadał przed sądem pierwszej instancji z wolnej stopy. Nie pojawił się jednak na odczytaniu wyroku, który skazywał go na sześć lat i dwa miesiące więzienia. Adam K. zniknął i przez kilka miesięcy był ścigany listem gończym. Wpadł w marcu 2018 roku i przebywał w celi blisko trzy lata.
Będzie odszkodowanie?
Jeżeli Sąd Apelacyjny w Łodzi tym razem przychyli się do narracji obrońcy Adama K. i Prokuratury Okręgowej w Poznaniu i skaże go jedynie na rok pozbawienia wolności, to skazanemu będzie przysługiwać prawo do odszkodowania i zadośćuczynienia za dwa i pół roku, kiedy przebywał w celi, bo spędził w niej łącznie trzy i pół roku.
- Wysokość takiego odszkodowania zależy od wielu czynników. Należy jednak z całą mocą podkreślić, że w przypadku takiego scenariusza skazany będzie mógł domagać się pieniędzy - przyznaje mecenas Bronisław Muszyński, łódzki karnista, którego poprosiliśmy o komentarz.
Dodaje, że nie dziwi go postawa prokuratury, która konsekwentnie domaga się niższego wyroku dla Adama K.
- Niestety, często jest tak, że prokuratura odcina się od oskarżonego, kiedy tylko sąd podważy wniosek o przyznanie statusu tak zwanego małego świadka koronnego. W tym przypadku jest inaczej - kończy mec. Muszyński.
W ubiegłym tygodniu celę opuścił też inny ze skazanych - Dariusz D. Jego rola była jednak znacznie mniejsza. On, w kluczowym momencie, przerzucał wraz z fałszywym konwojentem pieniądze z bankowozu.
Kim są?
W sprawie kradzieży ośmiu milionów złotych skazanych prawomocnie - obok Adama K. - było jeszcze czterech mężczyzn:
Krzysztof W., skazany na 8 lat i dwa miesiące więzienia. "Superprzestępca". Tak o nim mówił Łukasz Biela, poznański prokurator, który zajmował się sprawą. W. to były łódzki krawiec. Jego firma splajtowała. Wpadł w długi. Na "skok" zdecydował się, bo - jak wyjaśnił - "nie mógł patrzeć, jak jego dzieci rosną w biedzie". W 2015 roku Krzysztof W. przytył, zgolił włosy i zapuścił brodę. Wcielił się w konwojenta. 10 lipca 2015 roku odjechał furgonetką wypchaną gotówką.
Marek K. - skazany na siedem 7 lat więzienia. Kolega Adama K., to on zwerbował do "akcji" fałszywego konwojenta. Panowie znali się z polowań. K. twierdzi, że w czasie przygotowań wystraszył się "wtopy" i razem z Grzegorzem Ł. chciał wycofać się z kradzieży. Przeciwny temu miał być Adam K. Marek K. przed akcją stwierdził, że jednak nie da rady pomóc fałszywemu konwojentowi w przerzucaniu pieniędzy. Zatrudnił do tej roli Dariusza D.
Dariusz D., skazany na 6 lat więzienia. Do akcji przerzucania pieniędzy zwerbował go Marek K. Po zatrzymaniu poszedł na współpracę z prokuraturą, dlatego w pierwszej instancji odpowiadał z wolnej stopy.
Grzegorz Ł., jego proces trwa. Były wiceprezes firmy Servo. Po "skoku" zaczął zachowywać się irracjonalnie, był leczony w szpitalu psychiatrycznym. Kiedy śledczy wezwali go na przesłuchanie - zniknął. Prokuratorzy podejrzewali, że może nie żyć. To się jednak zmieniło, kiedy do śledczych dotarł list podpisany przez Ł. Mężczyzna żądał listu żelaznego. Stwierdził, że Krzysztof W. i Marek K. to "pionki", a całym przedsięwzięciem miał sterować Adam K. Został zatrzymany na Ukrainie, jego proces wciąż toczy się przed łódzkim sądem okręgowym, w tym miesiącu mają zostać wygłoszone mowy końcowe.
Autorka/Autor: Bartosz Żurawicz
Źródło: tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: TVN24