W Łebie wycięto półtora hektara nadmorskiego lasu. Działka leśna, za zgodą Lasów Państwowych, została zamieniona na teren inwestycyjny. Nieopodal planuje się budowę hotelu - pięciu siedmiopiętrowych budynków. Dwa kilometry dalej powstaje osiedle kilkunastu apartamentowców dla turystów. "Tak wygląda rozwój miasta" - mówią zwolennicy zmian. "Wkrótce nie będzie tu miejscowych, będą sami turyści" - twierdzą mieszkańcy. Czy nieubłagane prawa rynku zmienią nieodwracalnie nadmorski, kameralny niegdyś, kurort?
- - Nie mamy nic do powiedzenia - mówi mieszkaniec Łeby, niegdyś rybak, dziś marynarz na statku "pirackim". - Wkrótce nas nie będzie, zostaną sami turyści. Dziewięćdziesiąt procent turystycznych biznesów opanowali przyjezdni - zaznacza.
- Aktywiści biją na alarm: Łeba jest niszczona, wciąż są wycinane lasy, zamiast nich wzdłuż plaży będą powstawać nowe wielopiętrowe hotele. Właścicielami działek są firmy z Warszawy, Poznania, Gdańska.
- Były burmistrz: - W innych miastach powstają nie trzy hotele, a trzydzieści. My nie zniszczymy Łeby.
- Nowa burmistrz: - W stronę Hurghady na pewno nie chciałabym pójść, wolałabym, żeby został utrzymany klimat Łeby, taki jaki jest dzisiaj.
- Czy Łebie grozi scenariusz, który znamy z Wenecji lub Barcelony, gdzie mieszkańcy mają dość turystów i głośno protestują przeciwko ich obecności w ich mieście?
14 kwietnia 2024 roku, bardzo wietrzny dzień. Wprost urywa głowy. Na deptaku w centrum Łeby już od 13 gromadzą się ludzie. Przynieśli pieńki, do których zamocowali tyczki z ogłoszeniami w formie nekrologów: "Pogrążeni w smutku Łebianie żegnają drzewa wycięte z obszaru…". Tu widnieją adresy, nazwy miejsc, gdzie w ostatnich latach doszło do wycinek. Drzewa były ścinane zwykle pod inwestycje związane z rozwojem turystyki w mieście.
"Zielone oszołomy"
Tuż obok znajduje się restauracja Zatoka Aniołów, na ścianie której wisi baner z Andrzejem Strzechmińskim, urzędującym burmistrzem. Za tydzień, 21 kwietnia, odbędzie się druga tura wyborów samorządowych. Na gromadzących się aktywistów, z wnętrza restauracji Zatoka Aniołów, spoglądają przez witrynę mężczyźni w średnim wieku. Nie przedstawiają się. Zażyłość z barmanką zdradza, że tu, w restauracji Zatoka Aniołów, czują się jak u siebie. Nie jest też tajemnicą, że bywa tu Andrzej Strzechmiński.
- Chcą powstrzymać rozwój miasta - mówiąc to, bywalcy restauracji patrzą przez szybę na zbierających się manifestantów: młodzież, ludzi w średnim wieku i seniorów. - Chcą, żeby Łeba dalej była zapyziałym miasteczkiem. Zielone oszołomy. Miasto potrzebuje pieniędzy z podatków. Ludzie potrzebują pracy. Turyści potrzebują luksusu. Łeba powinna stawiać na prestiż, a nie tkwić w PRL-u.
Mężczyźni nie chcą wypowiedzieć się do artykułu pod nazwiskiem. Opuszczają restaurację, jeszcze zanim zabrzmią pierwsze okrzyki manifestantów.
Tymczasem zbliża się 14. W momencie rozpoczęcia protestu na miejscu stoi już spory tłumek. Potem okaże się, że w trakcie manifestacji organizatorzy zebrali 250 podpisów pod petycją - mniej więcej tyle osób udało im się zgromadzić tego dnia. To więcej niż na wielu podobnych protestach w Trójmieście.
Marta Frankowska reprezentuje Stowarzyszenie Pomorski Dom, które od jakiegoś czasu stara się przeciwstawiać niektórym inwestycjom w Łebie. - Teraz przed nami kolejna bitwa. Bitwa o jedną z najcenniejszych działek w naszym mieście - mówi do zebranych na deptaku.
Raz po raz zgromadzeni przerywają jej brawami.
Polem "kolejnej bitwy" będzie kilka działek na wschodnim krańcu miasta, nad morzem. Chodzi o miejsce, w którym niegdyś znajdowała się baza wojskowa, a potem chciał tam stawiać hotel sam Gołębiewski. Ale na przełomie 2016 i 2017 roku wycofał się. Jest już jednak nowy inwestor. Zamierza postawić siedmiopiętrowe bloki tam, gdzie dzisiaj rośnie las.
- Stanowczo sprzeciwiamy się tym planom - mówi Marta Frankowska. - Zostaną wycięte setki drzew, co może doprowadzić do utraty naturalnej ochrony miasta przed niszczycielskimi skutkami wiatrów i sztormów - zwięźle uzasadnia.
Słychać brawa. - Beton nie! Drzewa tak! Las dla wszystkich! Nie dla elit! - krzyczą zebrani.
Protest trwa nieco ponad pół godziny. Wkrótce tłum rzednie.
- Tego rodzaju protest to… ja nie pamiętam, żeby był przez ostatnie 35 lat, odkąd jestem tutaj lekarzem - mówi Rudolf Greczko, jeden z uczestników manifestacji. - Dzisiaj Łeba po raz pierwszy od lat pokazała, że można obudzić w ludziach chęć, nadzieję i wiarę w to, że będzie lepiej. Dzisiaj jest bardzo ważny dzień dla tego miasta.
Kiedy to mówi szanowany w Łebie emerytowany lekarz, organizatorzy skończonej przed chwilą manifestacji zdejmują własnoręcznie zrobiony (litery namalowane pędzlem na białej plandece) baner z napisem: "Ten dom nie należy do mnie, ani do ciebie, ale do tych, którzy przyjdą po nas".
Była baza, ma być hotel
Ulicą Nadmorską jedziemy do końca, mijając kolejne "resorty" i ośrodki wczasowe. Z mapy wynika, że zbliżamy się do rezerwatu Mierzeja Sarbska. Wokół robi się coraz bardziej zielono, wjeżdżamy do lasu.
Teren przyszłej inwestycji to obszar o powierzchni 7,7 hektara, zlokalizowany na kilku działkach. Dzisiaj rośnie tu sosnowy las, typowy dla nadmorskiego krajobrazu, pełniący szczególną funkcję. Zabezpiecza wydmy przed przemieszczaniem się, inaczej mówiąc - chroni obiekty usytuowane w głębi lądu przed zasypywaniem piaskiem.
W ramach realizacji inwestycji część tego lasu ma zostać wycięta. Nikt nie jest jednak w stanie dzisiaj podać dokładnej liczby drzew przeznaczonych do usunięcia z tego terenu.
Na miejsce podjeżdżam z miejscowymi aktywistami ze Stowarzyszenia Pomorski Dom: Martą Frankowską - prezeską organizacji i Tomaszem Gajewskim, członkiem zarządu. Parkujemy w pobliżu "bunkra", jak nazywają to miejsce. To jakieś dawne, nieużywane hangary służące do przechowywania sprzętu wojskowego. Wchodzimy na szczyt betonowej konstrukcji.
W krótkich, "żołnierskich" słowach opowiadają, na czym - z ich punktu widzenia, polega problem.
Marta Frankowska: - Z dokumentów wynika, że na tym terenie mają stanąć budynki o wysokości ponad dwudziestu metrów.
Jak informuje Radosław Wojciechowski, właściciel spółki GAWK Invest - inwestora planującego budowę obiektu hotelowego w tym miejscu, ma tu powstać w sumie pięć siedmiopiętrowych budynków, które łącznie będą mieściły ponad sześćset pokoi hotelowych. Maksymalne obłożenie całego obiektu to około 1200 osób. Wojciechowski zapewnia, że zrobi wszystko, by wyciąć jak najmniej drzew i deklaruje nasadzenia nowych (tzw. rekompensacje). Generalnie - tak twierdzi - miejsce nie zmieni charakteru zielonej enklawy.
1200 turystów (przy pełnym obłożeniu obiektu). Czy to dużo dla nadmorskiego miasteczka? Łeba liczy 3 100 mieszkańców - według danych z końca 2022 roku. Na marginesie warto dodać, że w 2004 roku liczyła ich 3857, więc w ciągu niespełna dwudziestu lat liczba mieszkańców nadmorskiej miejscowości zmniejszyła się o prawie 20 procent.
A ilu turystów odwiedza Łebę w sezonie? Dane te obrazuje poniższa tabela:
Jak widzimy, liczba turystów odwiedzjących Łebę w sezonie spadła w ciągu ostatnich trzech lat o 7,5 tysiąca, zaś liczba udzielonych noclegów spadła o 65,3 tysiąca. Czy rzeczywiście turystów w Łebie jest coraz mniej?
Niekoniecznie. Główny Urząd Statystyczny pobiera dane dotyczące liczby turystów z takich obiektów, jak hotele, domy wczasowe, domy wypoczynkowe. Tymczasem, jak słyszę w Informacji Turystycznej w Łebie, w ostatnich latach nastąpił wysyp ofert noclegów w prywatnych kwaterach, pojedynczych mieszkaniach, które nie są nigdzie ewidencjonowane i rejestrowane jako obiekty turystyczne. Usługodawcy pozyskują klienta przez popularne platformy internetowe, a sami goście nigdzie się nie meldują. Cały ten ruch przepływa "obok" oficjalnych rejestrów i w efekcie nikt dzisiaj nie jest w stanie podać dokładnej liczby odwiedzających Łebę ani liczby miejsc noclegowych w miasteczku.
Marta Frankowska: - Miasto [poprzednie władze, pod kierownictwem burmistrza Andrzeja Strzechmińskiego - red.] podpiera się argumentem, że do budżetu wpłyną duże kwoty z podatków. Na radzie, na której został uchwalony Miejscowy Plan Zagospodarowania Przestrzennego do tego terenu, to był 12 października 2018, padła kwota rzędu dwóch milionów wpływów rocznie. No, ale my uważamy, że to nie jest warte tych pieniędzy, dlatego że gmina może zyska, ale my mieszkańcy stracimy.
Roczny budżet Łeby wynosi siedemdziesiąt milionów złotych. Dwa miliony to niecałe trzy procent budżetu.
- Wie pan, Łeba jest pięknym, małym miasteczkiem - mówi Tomasz Gajewski. - Zawsze była takim spokojnym miejscem, do którego przyjeżdżały rodziny z małymi dziećmi. To właśnie natura, bliskość przyrody, to zawsze był nasz atut. Wydmy, piękne plaże i te lasy wokół. Dlatego ludzie tu przyjeżdżają, nie dlatego, że są tu resorty, że są tu baseny i dyskoteki. To jest wszędzie. W dużych miastach też ma pan hotele. Natomiast Łeba zawsze była taką perełką Bałtyku, tak się o niej mówiło. I chcielibyśmy, żeby ten charakter pozostał.
Marta Frankowska: - No i dewastacja krajobrazu. W Łebie mamy naprawdę bardzo piękny widok, od strony plaży, na wydmy porośnięte sosnowym lasem. A w przypadku gdy powstanie tutaj siedmiopiętrowy hotelowiec, ten krajobraz będzie już wyglądał zupełnie inaczej.
Kto zarabia w Łebie?
Pan Andrzej Turek jest "kwaterodawcą".
Mieszka w Łebie od ponad czterdziestu lat, sprowadził się w 1980 roku, kiedy skończył studia. Jest z wykształcenia ichtiologiem i całe jego życie zawodowe było związane z rybactwem śródlądowym.
Kupił wtedy stary dom, wybudowany około 1910 roku, własnymi rękami wykonał gruntowny remont. Jego pensjonat stoi w samym centrum Łeby i oferuje turystom kilkanaście pokoi z łazienkami.
- W latach siedemdziesiątych Łeba była mało znanym miasteczkiem położonym nad morzem. Prawdziwy ruch turystyczny zaczął się w drugiej połowie lat osiemdziesiątych - wspomina. - Ludzie wynajmowali turystom swoje mieszkania w blokach, a sami w garażu przez lato mieszkali. I za zarobek z sezonu mogli sobie dużego fiata kupić.
Gdy pytam o to, jak zmienia się dzisiaj jego miasteczko, odpowiada, zadając pytanie:
- Dla kogo ma być Łeba?
I sam sobie na nie odpowiada:
- Ma się rozwijać, zgoda. Ale przede wszystkim ma być dla mieszkańców. A nie dla tych, którzy tu przyjeżdżają w sezonie zarobić pieniądze albo poszaleć.
I doprecyzowuje:
- Chodzi o to, żeby turyści byli. Ale tymi, którzy mają korzystać z turystyki, mają być mieszkańcy.
- A nie są? – pytam.
- To, co teraz zaczyna się dziać, problem apartamentowców, wchodzenia z wielkimi ośrodkami, to jest przesuwanie środka ciężkości na ludzi z zewnątrz, którzy tu przyjeżdżają. Oni lokują w miasteczku swoją kasę, bo mają "dojścia", dostają wszelkie pozwolenia bez problemu, włącznie z wycięciem lasu. Nie ma na to zgody.
Zwraca uwagę, że do Łeby "wchodzą" duże inwestycje w turystykę.
- Duży hotel ma swoją restaurację, basen, reklama też jest inna. My nie mamy szans z taką konkurencją.
Ale, jak mówi, on osobiście dużych obiektów hotelowych się nie obawia. Tam trafia inny klient, a inny do jego niewielkiego pensjonatu.
- Problemem są apartamentowce - stwierdza. - Deweloper buduje całe osiedla, ogłasza, że sprzeda lokale w cenie 7300 złotych za metr kwadratowy. Kupują je ludzie z Warszawy, z innych dużych miast. Teoretycznie kupują dla siebie, ale przyjadą na tydzień lub dwa, a potem zaczynają to wynajmować i wchodzą na rynek jako kwaterodawcy.
I to już jest konkurencja dla takich jak on, miejscowych właścicieli pensjonatów. Bo ten sam "segment" klienta - to ktoś, kto szuka tańszego niż w hotelu noclegu, nie potrzebuje basenu i SPA na miejscu.
- Do apartamentowców zjeżdża się specyficzny klient, imprezowy - twierdzi Andrzej Turek.
W ten sposób przechodzimy do następnego tematu.
- W Łebie nie da się w sezonie teraz wytrzymać - przekonuje właściciel pensjonatu.
- Dlaczego?
- Wystarczy wyjść na ulicę podczas weekendu po 23. Hałas potworny. Młodzi przyjeżdżają na wczasy i chcą się bawić. W porządku, rozumiem. No, ale… Przyjeżdża taki młodzian, podrasowanym golfem, wystawia cztery piwa na maskę i głośnik rozkręca na full, i się bawi z towarzystwem. Przed domem nie da się usiedzieć, taki hałas. Wzywamy policję. Policja przyjeżdża, chłopaki wyłączają głośnik, zabierają się. Po piętnastu minutach są z powrotem. No i miłośnicy drogich samochodów, to nowa moda w Łebie. Strzelają z tłumików, choć nie wiem w sumie z czego… Przyspieszają, rozpędzają się do 120 kilometrów na godzinę i hamują z piskiem opon. Takie mają zabawy.
Hałas jest wszechobecny w sezonie.
- Chodzą z głośnikami na plecach, na plaży na przykład, zewsząd muzyka, jeden słucha Zenka, inny techno, każdy chce się dzielić z innymi swoją radością. Nerwy człowiekowi puszczają – mówi pan Andrzej.
Wieczorem w Łebie w ciągu kwadransa naliczyłem w sumie trzy osoby przechadzające się z przewieszonym głośnikiem. Jedna pani miała włączonego boomboksa w torebce, siedziała na ławce. Drugi pan wchodził do restauracji z dudniącym walcem na sznurku. Trzeci jechał na rowerze i dudniło mu z reklamówki przewieszonej przez kierownicę.
- Turyści może są uciążliwi, ale przecież te wszystkie kioski, budki garmażeryjne, z pamiątkami - to jest zarobek dla mieszkańców - mówię.
- A gdzie tam… W dziewięćdziesięciu procentach zarabiają na tym ludzie z zewnątrz.
Zielone światło od samorządu
Prześledziłem losy trzech działek - terenów inwestycyjnych w Łebie, które pokazali mi aktywiści ze Stowarzyszenia Pomorski Dom. Pierwszy to dawny teren wojskowy przy ulicy Nadmorskiej, drugi to działka przy ulicy Nadmorskiej 7, trzeci zaś - działka przy ulicy Turystycznej, teren dawnego campingu.
Okazało się, że schemat się powtarza: najpierw były to tereny, na których - zgodnie z miejscowym planem zagospodarowania przestrzennego - nie wolno było stawiać dużych budynków. Rada Miasta jednak przyjmowała (w latach 2018-2021) nowe plany zagospodarowania, dopuszczając wysoką zabudowę (17-21 metrów) i zmniejszając na tych działkach tak zwaną powierzchnię biologicznie czynną (chodzi o tereny zielone). Potem działki zostały sprzedane inwestorom.
Na jednej z nich - przy ul. Nadmorskiej 7, za zgodą Lasów Państwowych i Marszałka Województwa, wycięto w pień półtora hektara nadmorskiego lasu. Dzisiaj właścicielem tego terenu jest kancelaria prawna z Warszawy, która przejęła nieruchomość za długi.
Na drugiej - to teren po dawnej bazie wojskowej, z "bunkrem" usytuowanym na środku nieruchomości - jak już wspominaliśmy, inwestor planuje postawienie hotelu - pięciu siedmiopiętrowych bloków. Maksymalne obłożenie obiektu ma wynosić ponad 1200 turystów. Konieczne będą wycinki lasu, choć sam inwestor (deweloper z Poznania) zapewnia, że postara się wyciąć jak najmniej drzew.
Trzeci przeanalizowany przypadek to teren dawnego campingu, należący dzisiaj do dewelopera z Gdańska. Powstanie tutaj osiedle tak zwanych apartamentowców. Inwestor przyznaje na łamach gazet, w których promuje swoje przedsięwzięcie, że chodzi o "apartamenty inwestycyjne". Wspominał o nich Andrzej Turek. To nowy trend w budownictwie, dotyczący inwestycji w miejscowościach atrakcyjnych turystycznie.
Czym jest "apartament inwestycyjny"? To nieruchomość zakupiona przez osobę, która dysponuje gotówką i zamiast trzymać ją w banku, przeznacza ją na ten właśnie cel. Przy czym może - jak sugeruje na łamach "Rzeczpospolitej" przedstawiciel dewelopera z Gdańska, sprawić sobie "second home", czyli zakupić mieszkanie nad morzem dla siebie i spędzać tu na przykład weekendy. Ale może też uznać, że ma to być sposób na zarabianie pieniędzy i przekazać klucze tak zwanemu operatorowi. Ten zaś będzie wynajmował mieszkanie turystom i dzielił się zyskami z właścicielem nieruchomości.
I choć sam deweloper zapewnia, że buduje "drugie domy" dla swoich klientów, do których będą przyjeżdżać w wolnych chwilach, to prawda jest taka, że formalnie rzecz biorąc (jak napisano w decyzji o środowiskowych uwarunkowaniach inwestycji), ma stanąć tu siedemnaście pięciopiętrowych bloków, składających się na "zespół budynków usługowych służących obsłudze ruchu turystycznego wraz z garażami podziemnymi". Gorzka prawda jest taka, jak wskazują doświadczenia wielu nadmorskich miast, że osiedla takich apartamentowców stają się dzielnicami widmami, świecącymi pustkami przez dziesięć miesięcy w roku.
We wszystkich trzech przypadkach samorząd w ostatnich latach działał w ten sposób, że dzisiaj inwestorzy, którzy zakupili te działki, mają pełne prawo realizować duże inwestycje, budować ogromne obiekty dla turystów.
Dodajmy na marginesie, że w tym roku w Łebie nastąpiła zmiana na stanowisku burmistrza. W drugiej turze wyborów samorządowych Agnieszka Derba, dotychczasowa radna, uzyskała 979 głosów (blisko 60 proc.), obejmując fotel włodarza nadmorskiego miasteczka po Andrzeju Strzechmińskim (711 głosów - 42,07 procent). Podczas kampanii wyborczej głośno opowiadała się przeciwko inwestycji na terenie byłej wojskowej bazy i przeciwko stawianiu dużych hotelowców.
Co ciekawe, w dwóch przypadkach - przed kilkoma laty, jako radna - głosowała za zmianami planów zagospodarowania dopuszczającymi wysoką, na kilkanaście lub ponad dwadzieścia metrów, zabudowę. Tłumaczy się tym, że w tych samych planach były przewidziane inne inwestycje, które były korzystne dla miasta, a wysoka zabudowa została w ten sposób dopuszczona "przy okazji" albo tym, że nie miała świadomości, iż plan zezwoli na budowę pięciopiętrowych apartamentowców.
Od euforii do gniewu
Zmieńmy na chwilę temat, opuśćmy Łebę.
Overtourism, po polsku "turystyfikacja". O tym zjawisku pisaliśmy w ostatnich tygodniach w artykule "Nie ma chleba, będziemy jeść turystów". Oznacza ono, mówiąc w skrócie, nadmierny ruch turystyczny. Najczęściej mówi się o tym problemie, odwołując się do przykładów takich miast, jak Wenecja czy Barcelona, a jeśli chodzi o Polskę - Sopot, Kraków (zabytkowe centrum miasta) lub Zakopane. W skrócie rzecz ujmując, mieszkańcy tych miast, po początkowym okresie euforii związanej z napływającą od turystów gotówką, stopniowo - wobec wciąż zwiększającej się liczby przybyszy (turystyka stała się w ostatnich latach w Europie masowa i powszechna), czują irytację, a potem gniew związany z ich obecnością.
I nie chodzi tu tylko o hałas dobiegający z dyskotek czy tłum na deptaku w Sopocie czy Krakowie, o brak miejsc do parkowania i kolejki po lody. To zjawisko objawia się w wielu problemach społecznych i ekonomicznych.
Jest ich cały szereg.
Najbardziej oczywisty to fakt okresowego przeludnienia danej miejscowości (lub na przykład dzielnicy dużego miasta). Dobrym przykładem mogą tu być Międzyzdroje, liczące około pięciu tysięcy mieszkańców. W sezonie może tu przebywać - i często tak się dzieje, nawet sto tysięcy ludzi - głównie letników. Turyści muszą zostać gdzieś zakwaterowani. Jeśli ma być ich sto tysięcy w miejscowości liczącej pięć tysięcy mieszkańców, to oczywiste jest, że trzeba dla nich budować specjalne osiedla. Widać to nie tylko w Międzyzdrojach, ale w wielu miejscowościach nad polskim morzem: oprócz wielkich obiektów hotelowych powstają blokowiska, które poza sezonem świecą pustkami. Miasteczka "rozlewają się" ponad miarę, oczywiście kosztem otaczającej przyrody i walorów krajobrazowych.
Pójdźmy dalej: tak zwane "apartamenty inwestycyjne" zazwyczaj są droższe niż zwykłe nieruchomości - to dobro luksusowe, przeznaczone dla najbogatszych. Z czasem jednak powodują, że ceny nieruchomości drastycznie rosną w całej miejscowości. Zaczynają się spekulacje na rynku nieruchomości - z jednej strony deweloperzy budują nowe obiekty, z drugiej zaś spekulanci kupują nieruchomości (na przykład działki lub mieszkania do remontu) i nic z nimi nie robią, bo "pieniądz sam się zarabia", kiedy ceny z roku na rok szybują do góry.
Jeśli więc dodamy do siebie wymienione problemy - uciążliwości związane z mieszkaniem w takiej miejscowości i wzrost cen nieruchomości, wówczas wynik takiego rachunku jest dość oczywisty: rodzimi mieszkańcy opuszczają miejsca, w których się wychowali, sprzedają swoje domy czy mieszkania. Uzyskują w ten sposób kwoty, za które mogą kupić większe, wygodniejsze nieruchomości, ale gdzieś indziej.
Z czasem w miejscach dotkniętych problemem turystyfikacji żyje coraz mniej "lokalsów" albo nie ma ich w ogóle. Zastępują ich turyści. Oczywiste jest, jakie katastrofalne skutki dla lokalnej kultury ma to zjawisko. Ona po prostu znika z powierzchni ziemi. "Miasto to jego mieszkańcy" - mawiają socjologowie i urbaniści. A czym jest miasto bez mieszkańców, z samymi przyjezdnymi?
To wszystko nie dzieje się od razu, ten proces trwa przez wiele lat. Zaczyna się zwykle od rozbudowy infrastruktury turystycznej, bo skoro jest popyt, musi być i podaż. W miejscowościach nadmorskich powstają wielkie hotele, ośrodki turystyczne. Sami mieszkańcy zaś na początku nie widzą w tym nic niebezpiecznego, wręcz przeciwnie - z satysfakcją stwierdzają, że ich miasto "dynamicznie się rozwija".
"Najbardziej znanym wskaźnikiem, do dziś wykorzystywanym dla analizy zmian postaw mieszkańców względem turystów, jest model irytacji Doxeya, opracowywany w 1975 roku. Wyróżnia się w nim cztery etapy reakcji na ruch turystyczny: od euforii poprzez apatię i irytację po otwarty konflikt" - pisze socjolog Paweł Kubicki na stronach Klubu Jagiellońskiego:
Innym badaczem, który zajmował się tym zjawiskiem, jest Richard Butler, który stworzył "model ewolucji obszaru turystycznego". "Pojawienie się odwiedzających początkowo traktowane jest jak wygrana na loterii. Turyści zostawiają pieniądze, otwierają się nowe miejsca, miejscowi mają pracę. (…) Z czasem tradycyjnie wykonywane [przez mieszkańców - red.] zajęcia tracą na atrakcyjności, a większość społeczności przestawia się na pracę na rzecz turystów (…) rośnie liczba kieszonkowców, pojawiają się narkotyki czy prostytucja. Zaczyna się też dewastacja środowiska (…) Na dłuższą metę negatywnych zmian nie udaje się powstrzymać" - pisaliśmy w artykule "Nie ma chleba, będziemy jeść turystów":.
Lunapark i smród ryb
Lipiec, szczyt sezonu. Idę z lunaparku w stronę centrum miasta. Na płocie, jak niemal w całej Łebie, wiszą banery reklamowe. "Spływy kajakowe", "Piernikowy Dom" ("zapraszamy do zabawy z grawitacją") i muzeum figur woskowych (spoglądają na mnie Johnny Depp, Ronaldo i Eddie Murphy). Dalej chłodnia, śmierdzi rybą, płot, puste plastikowe skrzynki po rybach, po lewej łodzie rybackie, w sumie jest ich kilkanaście, przed nimi na nabrzeżu złożone w workach sieci. Rybka "z burty" dostępna jutro od 8 rano.
Cały czas słyszę lunapark, jest godzina 22.30. Idę dalej: reklama toru quadowego, za nią koniki na karuzeli, jakieś kulki, gumki do wygrania, pojazdy poruszające się po wrzuceniu pięciozłotówki, to także lunapark, tylko mały, dla dzieci. Dalej gastronomia: Poznaj Smaki Łeby (w menu: gofry, piwo, zapiekanki), reklama Farmy Aleksa - ponad 10 hektarów zabawy (wizerunek lamy na pierwszym planie), po lewej wciąż mijam łodzie rybackie i złożone sieci, po prawej kolejne knajpy, już zamknięte.
Nowy hałas do mnie dociera, to potańcówka. "Bęęędęęę pijaaanaaa" - śpiewa pan i pani do podkładu z płyty, tańczą pary, głównie w okolicach sześćdziesiątki, ścisk i tłum, leje się piwo. Idę dalej, po drugiej stronie kanału uliczna wystawa (tablice informacyjne już nieco wyblakłe od słońca) o autochtonach, którzy w całości wyemigrowali z tych ziem – Słowińcach, ich kulturze, zajęciach, życiu codziennym. Dalej jednostki wycieczkowe, jeden okręt w stylu wczesnośredniowiecznym, drugi to statek piratów, trzeci zaś to niby-parowiec o działającej na wyobraźnię nazwie Missisipi, czwarty natomiast to superszybka łódź motorowa, taki "poduszkowiec".
Nieopodal przy stoliku siedzi rodzina, ojciec i matka pijani, trzymają puszki z piwem, przeklinają na całe gardło, parafrazując dobiegające słowa piosenki. Dziewczyna, zapewne ich kilkunastoletnia córka, milczy, ma spuszczoną głowę.
Nikodema i Oliwię zauważyłem, gdy się całowali, trwali w pocałunku pośród tłumu przechadzających się wieczorem turystów. On trzymał dwa wazony z różami - czerwonymi i niebieskimi.
- Po ile róże? - pytam po chwili.
- Czerwona dwadzieścia, niebieska dwadzieścia pięć.
Obydwoje są nastolatkami i handlują kwiatami w Łebie w sezonie. Jak się okazuje, cały biznes należy do matki Nikodema, ona ich tu przywozi, organizuje im pracę. Są ze Słupska, oddalonego od Łeby o sześćdziesiąt kilometrów.
Wprost mówią, ile można na tym zarobić: jak jest słabszy dzień, to wyciągają na czysto stówkę dziennie, jak lepszy, to dwie stówki. A jak jest jakiś koncert na przykład, to zdarza się, że i cztery.
Nie mieszkają w Łebie, dojeżdżają co wieczór, wracają w nocy. W sumie to nic nie wiedzą o tym miasteczku. Ale, jak przyznają z dumą, potrafią ludzi zagadać, żeby kupili u nich kwiat.
Na rozdrożu
- Czy Łeba ma iść w stronę luksusowej Hurghady w Egipcie, gdzie znajdują się znane na całym świecie tak zwane resorty, czy w stronę kameralnego kurortu z klimatem lokalnym? - pytam Agnieszkę Derbę.
- W stronę Hurghady na pewno nie chciałabym pójść, zapewniam pana - odpowiada urzędująca burmistrz.
- No to teraz sobie proszę wyobrazić Łebę po zakończeniu wszystkich trzech inwestycji, o których rozmawialiśmy: na terenie dawnej bazy wojskowej, przy ulicy Nadmorskiej 7 i przy ulicy Turystycznej. Podoba się pani taka Łeba?
Pani burmistrz kręci głową.
- Nie, generalnie wolałabym, żeby został utrzymany klimat Łeby, taki jaki jest dzisiaj.
- No tak, tylko że to jest jak walec. Decydują prawa rynku. Czy czuje się pani na siłach powstrzymać ten proces? Przy takich jak obecnie planach zagospodarowania przestrzennego, w sytuacji, w której działki są już w rękach prywatnych inwestorów?
- Przy wsparciu osób, które będą chciały też działać w tym kierunku, i właśnie w dialogu społecznym i ze społecznością łebską, jeśli nastroje będą takie, żebyśmy to zatrzymali, to będziemy próbowali to zatrzymać i ograniczyć.
- Czy pani czuje, że Łeba teraz stoi na rozdrożu?
- Powinniśmy uczyć się na błędach innych miast i wyciągać wnioski z ich doświadczeń. Patrzeć, czy te działania, które podjęły, przyniosły im oczekiwany rezultat, czy wręcz przeciwnie. Ostatnie protesty mieszkańców pokazały duże niezadowolenie osób, które nie chciałyby, żeby tutaj powstawały takie duże ośrodki wczasowe, jakieś tak zwane apartamentowce, blokowiska. Bo to Łebie nie przyniesie nic oprócz zwiększonych dochodów z podatków.
- Co powie pani tym, którzy mówią, że "Łeba musi się rozwijać?"
- Musimy postawić na rozwój naszego miasta, bo nie możemy zatrzymać się tylko tu i teraz, w tym miejscu. Ale upatruję tego rozwoju gdzie indziej, nie w budowaniu wielkich ośrodków turystycznych.
- Czy Łebie grozi scenariusz, który znamy na przykład z Wenecji czy Barcelony, gdzie mieszkańcy protestują przeciwko nadmiernemu ruchowi turystycznemu? - pytam z kolei Andrzeja Strzechmińskiego, który - jak stwierdził - "wyobraża sobie" Łebę z wielkimi hotelami i apartamentowcami.
- Proszę pana, inne miasta podjęły większe wzywania niż Łeba, nie trzy duże hotele powstały, a trzydzieści… Proszę pana, my nie zniszczymy Łeby. Różne instytucje, które analizowały nasze plany zagospodarowania i inne dokumenty, twierdzą, że Łeba rozwija się w sposób zrównoważony.
Zapytałem Andrzeja Strzechmińskiego, jakie instytucje dokonywały analiz, o których wspomina, i jakie konkretnie wnioski się w nich znalazły. Nie odpowiedział na moje pytania.
Sznur i do góry
Następnego dnia rano wracam do portu i przy nabrzeżu poznaję pana Józefa, mieszkańca Łeby od urodzenia. Pracuje na "pirackim" statku, jest tu marynarzem. Obsługuje ruch turystyczny. Kiedyś był rybakiem, ale że rybołówstwo padło, to najął się na statek udający żaglowiec piratów. Gdyby opłacało się rybaczyć, rzuciłby w diabły turystów, którzy nie szanują jego pracy, którym się wydaje, że wszystko mogą, bo płacą i są na wakacjach. Rzuciłby tę robotę i wrócił do rybaczenia. Ale nie ma nadziei, że tak się stanie.
Na hałas w Łebie nie narzeka, trzeba odcierpieć te dwa miesiące, jak mówi. Łebianie ponoć są przyzwyczajeni. Widzi, ilu ludzi z zewnątrz, z Warszawy, Gdańska, robi tu teraz interesy, na myśli ma te wszystkie pamiątki, restauracje, które z początkiem września będą zamykane na dziesięć miesięcy. Twierdzi, że w jego mieście Łebianie nie mają już nic do powiedzenia. Zresztą mieszkańców jest coraz mniej. W oficjalne dane, mówiące o trzech tysiącach, nie wierzy.
- Wyjeżdża stąd, kto może. Młodzi pouciekali, przecież jeśli miasto żyje przez dwa miesiące w roku tylko, to niby co mają tu robić?
Twierdzi, że część z tych, którzy wyjechali, dalej jest tutaj zameldowana. Stąd takie statystyki, że niby trzy tysiące mieszkańców. Szacuje, że w mieście mieszka półtora tysiąca ludzi, nie więcej. Reszta to turyści.
- To miasto wkrótce już całe będzie tylko dla turystów - podsumowuje. - Wkrótce nie będzie tu miejscowych.
Po drugiej stronie kanału rozmawiam z trójką rybaków. Dowiaduję się, że kiedyś przy nabrzeżu stało cztery razy więcej łodzi rybackich i kutrów niż teraz. W Łebie pracowało się przy rybołówstwie, innej roboty w zasadzie nie było.
- Ale jest dużo turystów, którzy wydają pieniądze. Gdyby ich także nie było… - mówię i daję sobie przerwać.
- Jakby ich nie było, to tylko sznur na szyję i do góry. Sznur na szyję i do góry… - powtarza najstarszy rybak, a młodszy zachęca mnie do kupna dorsza, flądry, makreli.
- Nie mamy nic do powiedzenia - mówi mieszkaniec Łeby, niegdyś rybak, dziś marynarz na statku "pirackim". - Wkrótce nas nie będzie, zostaną sami turyści. Dziewięćdziesiąt procent turystycznych biznesów opanowali przyjezdni - zaznacza.
Aktywiści biją na alarm: Łeba jest niszczona, wciąż są wycinane lasy, zamiast nich wzdłuż plaży będą powstawać nowe wielopiętrowe hotele. Właścicielami działek są firmy z Warszawy, Poznania, Gdańska.
Były burmistrz: - W innych miastach powstają nie trzy hotele, a trzydzieści. My nie zniszczymy Łeby.
Nowa burmistrz: - W stronę Hurghady na pewno nie chciałabym pójść, wolałabym, żeby został utrzymany klimat Łeby, taki jaki jest dzisiaj.
Czy Łebie grozi scenariusz, który znamy z Wenecji lub Barcelony, gdzie mieszkańcy mają dość turystów i głośno protestują przeciwko ich obecności w ich mieście?
Autorka/Autor: Tomasz Słomczyński
Źródło: tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: alexmak7Shutterstock