Magda i Robert chcieli wyprowadzić psy. Marek oglądał telewizję. Wtedy nastąpił wybuch. Półtora roku po eksplozji rusza proces Tomasza J. Mężczyzna miał zabić swą żonę Beatę J. i wysadzić kamienicę, żeby zatuszować zbrodnię. Przed sądem odpowie za zabicie pięciu osób, usiłowanie zabójstwa kolejnych 34, znieważenie zwłok żony oraz spowodowanie wypadku, w którym ucierpiał jego syn.
Był 4 marca 2018 roku, godzina 7.48. Niektórzy mieszkańcy kamienicy przy 28 Czerwca 1956 roku spali, inni byli już na nogach. W jednym z mieszkań ujadał pies.
- To było inne szczekanie niż normalnie, gdy na przykład pies chce wyjść na dwór albo gdy się cieszy. To było paniczne szczekanie - opowiadał tuż po wybuchu mieszkaniec kamienicy Sebastian Kaczmarek.
W innym mieszkaniu Marek Stanisławski nie spał. Niedawno wrócił z pracy, z nocnej zmiany. Siedział przed telewizorem. - Nagle usłyszałem wielki huk, coś dużego, ciężkiego mnie przygniotło. Zacząłem krzyczeć. Nawet nie pamiętam co. Chciałem się ruszyć, ale nie mogłem. Usłyszałem krzyk żony i córeczki z sypialni - mówił dziennikarzom.
Kaczmarek: - Pełno kurzu, zaczęły się robić szpary w ścianach, widać było przez nie świat.
Stanisławski nie pamięta, jak wydostał się spod gruzów. Jak najszybciej chciał wejść do sypialni. Żona leżała na łóżku - tam, gdzie widział ją po raz ostatni. Była przysypana gruzem. Kiedy ją odkopywał, jeszcze słyszał krzyk Zuzi. Chwilę później dziewczynka zamilkła.
Kaczmarek krzyknął do syna, żeby się szybko ubierał. Ruszyli w kierunku drzwi. Gdy wyszli na klatkę schodową, stanęli nad przepaścią. Lej jak po bombie, schody zamienione w gruz. Kaczmarek: - Pełno kurzu, świata już nie było widać.
Ludzie krzyczeli: "ratunku!" i "pomocy!". Ci, którzy byli w stanie, ruszali im z pomocą.
- Pomagałem sąsiadom obok, też z parteru. Wyciągaliśmy spod gruzów, z zasypanego kamieniami łóżeczka, ich maleńką córkę. Jak ją wyciągnęliśmy, miałem wrażenie, że ta dziewczynka już nie żyje, była cała sina – relacjonował Krzysztof Śledź, mieszkaniec kamienicy.
Potrzebna była reanimacja, ale Zuzia przeżyła.
Na nagraniu z monitoringu, do którego dotarła TVN24, widać dokładnie, jak w jednej chwili część budynku obraca się w gruzy, a dookoła latają fragmenty konstrukcji.
Na ratunek
Kilka minut po wybuchu przed budynek zaczęły zajeżdżać wozy straży pożarnej. Pierwszy, drugi, za chwilę było ich 11, potem 24. I jeszcze karetki i radiowozy. - Już z pierwszych zgłoszeń wynikało, że sytuacja jest bardzo poważna - przyznaje Sławomir Brandt, rzecznik wielkopolskiej straży pożarnej.
Strażacy na miejscu zastali zawaloną lewą część kamienicy, gdzie runęły kondygnacje od pierwszego piętra aż po poddasze. Pomieszczenia na parterze zostały zagruzowane, wraz z terenem wokół budynku. Powietrze było szare od pyłu.
- Z budynku o własnych siłach wychodzili poszkodowani, którym pomocy udzielały osoby postronne - wspomina Brandt.
Wstępna przyjęta przyczyna wybuchu: rozszczelnienie instalacji gazowej.
Sprowadzono specjalistyczną grupę poszukiwawczo-ratowniczą z psami. W gruzach szukali żywych i martwych.
Brandt: - Na wysokości pierwszego piętra strażacy, przy wykorzystaniu drabin, dotarli do uwięzionego pod gruzem mężczyzny, który wykazywał oznaki życia. Po kilku minutach ratownikom udało się mężczyznę wydostać i przekazać przybyłym na miejsce zespołom ratownictwa medycznego.
Na miejsce dotarły grupy ratownicze z Łodzi i Warszawy, które pomagały m.in. po trzęsieniu ziemi na Haiti. Młodzi strażacy ze szkoły aspirantów przybiegli - uczą się kilkaset metrów od zawalonej kamienicy. Przed godziną 10 przed budynkiem stał już prezydent Poznania wraz ze swoim zastępcą. Raporty do premiera wysyłał minister spraw wewnętrznych i administracji.
Bilans tragedii był coraz bardziej przerażający. - Jedna osoba nie żyje, trzy osoby w stanie ciężkim, 15 osób z lżejszymi obrażeniami - podawał po godzinie 11. rzecznik wojewody wielkopolskiego.
Nie minęła godzina, a bilans wzrósł do trzech ofiar śmiertelnych i 22 rannych. Strażacy ręcznie przerzucali gruz i szukali kolejnych osób. Przed godziną 15. wyciągnęli czwartą ofiarę.
Nie ustawali w poszukiwaniach kolejnych zaginionych osób.
"Gdzie jest Beata?"
Miasto przekazało do akcji koparkę, Miejskie Przedsiębiorstwo Komunikacyjne - autobus, w którym znaleźli schronienie mieszkańcy kamienicy. Ci patrzyli i nie wierzyli. Jedna czwarta budynku zamieniła się w górę gruzu i śmieci. I wypatrywali, kogo zabierają karetki. - Nie ma tu z nami takiej sąsiadki Beaty ani Daniela z przedostatniego piętra. To młode osoby, mają po 30 lat. Nic o nich nie wiemy - martwił się Śledź.
Wkrótce mieszkańców przewieziono do pobliskiego hotelu.
Wokół kamienicy zebrał się tłum gapiów. Niektórzy płakali, inni robili zdjęcia, nagrywali filmy i obserwowali akcję ratunkową.
Zgadywano, jak mogło dojść do tak niewyobrażalnej tragedii. Może przez tunel, który powstał w zeszłym roku, może źle go zbudowali - zastanawiał się jeden z mężczyzn. Kilka dni wcześniej pojawiły się uskoki, wybrzuszenia, a ze ścian ciekła woda.
W grupie obserwatorów stał też dyrektor gazowni. Dziennikarzom przekazał, że 10 minut po wybuchu odcięto gaz. Przeszukano teren pod kątem wycieków, ale niczego nie stwierdzono. Poinformował, że budynek 19 lutego przeszedł rutynowy przegląd instalacji, który nie wykazał żadnej nieszczelności.
Szef straży podawał: na 18 mieszkań, cztery się zawaliły. - Może runąć frontowa ściana budynku - prognozował.
Dzwon w kościele zamilkł
Przed kamienicę przyszli też ludzie z pobliskiego kościoła. - Nagle coś huknęło i wszystko zaczęło się trząść. Baliśmy się bardzo. Trzęsły się te ogromne żyrandole, w kościele przy witrażach wypadła szyba - mówiła jedna z kobiet uczestnicząca w porannej mszy.
Kiedy zobaczyła, co się dzieje, pobiegła do mieszkania i przyniosła poszkodowanym koce. Nad ranem w Poznaniu temperatura spadła do -10 stopni Celsjusza.
Dzwony w kościele przestały bić. Do proboszcza z taką prośbą udali się strażacy - ich dźwięk mógł utrudniać pracę, a drgania - doprowadzić do runięcia kolejnej ściany budynku.
Ksiądz nie protestował, pomagał. W sali katechetycznej serwował gorącą herbatę i jedzenie uczestnikom akcji ratunkowej. Pomagali mu parafianie.
Wkrótce do kościoła zaczęły trafiać też dary dla poszkodowanych. - W pierwszej chwili zdziwiliśmy się, skąd tam było aż tyle rzeczy, byliśmy przekonani, że to jakiś magazyn. Okazało się, że już w pierwszym dniu był tak potężny odzew ludzi, którzy przynosili do parafii wszystko, co mieli. Ksiądz mówił, że do niczego nie musiał nikogo namawiać, ludzie sami się organizowali i przynosili to wszystko workami - mówił Sławomir Brandt, rzecznik wielkopolskiej straży pożarnej.
Zbiórkę dla poszkodowanych przeprowadził też Caritas. W pomoc mieszkańcom zniszczonej kamienicy włączyły się m.in. szkoła podstawowa nr 84 i Akademia Piłkarska Dębiec.
Tragiczny bilans
Gruzy przeczesywano przez półtorej doby. Pracowało 275 strażaków, w sumie 56 zastępów. Działania straży przy kamienicy zakończyły się w poniedziałek 5 marca 2018 roku o godz. 23.27. Wtedy poznaliśmy ostateczną liczbę ofiar: 21 osób, w tym troje dzieci, zostało poszkodowanych. W gruzach znaleziono ciała trzech kobiet i dwóch mężczyzn.
Ofiary śmiertelne to: emerytka, fotograf, który przyjeżdżał tu nocować tylko raz w miesiącu, Daniel i Beata, o których martwił się jeden z sąsiadów, i koleżanka tej ostatniej - w kamienicy była przypadkiem.
Ostatnią ofiarę strażacy znaleźli w poniedziałek rano.
Wcześniej z gruzów wyciągnięto żywego psa. Zabrano go do schroniska. Niestety po dwóch dniach zdechł.
Ranną trzyletnią Zuzię i jej rodziców odwiedził w poznańskim szpitalu goszczący w Wielkopolsce prezydent Andrzej Duda. Podziękował strażakom i policjantom za udział w akcji ratowniczej.
Dziewczynka opuściła szpital 14 marca, 10 dni po wybuchu.
Najpierw było morderstwo
Już 5 marca rusza śledztwo. Postępowanie dotyczy sprowadzenia zdarzenia zagrażającego życiu lub zdrowiu wielu osób albo mieniu w wielkich rozmiarach, mającego postać zawalenia się budowli, którego następstwem jest śmierć co najmniej pięciu osób.
Po południu do mediów dociera sensacyjna informacja: jedna z mieszkanek, Beata J., miała zostać zamordowana przez męża Tomasza J.
Do zawalenia się kamienicy miało dojść po tym, jak mężczyzna, który zabił żonę, próbował popełnić samobójstwo i uszkodził instalację gazową. Inna wersja zakładała, że mężczyzna wcale nie chciał się zabić. Zamierzał zatrzeć ślady i uciec, ale w ostatniej części plan się nie powiódł.
Wśród poszkodowanych w wybuchu ma być domniemany sprawca. Mężczyzny w szpitalu pilnują policjanci. Jego stan lekarze określają na początku jako krytyczny. Ma poparzenia II i III stopnia na 50 procent powierzchni skóry: głowie, plecach, rękach. Poparzone ma również drogi oddechowe, a ponadto stłuczone płuco i złamane żebro. Ze względu na obrażenia został wprowadzony w stan śpiączki farmakologicznej.
Tomasz J. przeżył.
13 marca wybudzono go ze śpiączki. Nim mógł zostać przesłuchany, trzeba było wykonać badania toksykologiczne, musiał też być przebadany przez dwóch biegłych sądowych z zakresu psychiatrii.
27 marca został formalnie zatrzymany, kolejnego dnia ogłoszono mu zarzuty. - Usłyszał zarzut zabójstwa żony, znieważenia jej zwłok i spowodowania częściowego zawalenia się budynku mieszkalnego na poznańskim Dębcu. Następstwem takiego działania był zgon czterech osób, 26 osób doznało ciężkiego uszczerbku na zdrowiu, natomiast pozostałe osoby zostały narażone na niebezpieczeństwo dla życia i zdrowia - informowała Magdalena Mazur-Prus, ówczesna rzeczniczka Prokuratury Okręgowej w Poznaniu.
Tomasz J. nie przyznał się do winy i odmówił składania wyjaśnień.
Za zarzucane przestępstwa grozi mu kara więzienia nie krótsza niż osiem lat, kara 25 lat więzienia lub dożywocie. Dziś startuje proces mężczyzny.
Małżeński konflikt
Jak wynika z ustaleń śledczych, mężczyzna jeszcze w styczniu 2018 roku mieszkał w tej kamienicy. Pracował jednak w Anglii. Ofiarą jest jego żona Beata J. Kobieta w tej samej kamienicy na parterze miała salon kosmetyczny. Para miała kilkunastoletniego syna. Z zeznań członków rodziny i sąsiadów wynika, że regularnie się kłócili. Tomasz J. miał nadużywać alkoholu i być agresywny wobec żony.
Beata J. podczas ostatnich Świąt Bożego Narodzenia zażądała rozwodu. Niedługo potem, 1 stycznia 2018 roku, Tomasz J. miał wypadek, w którym bardzo poważnie ucierpiał ich nastoletni syn. Jak czytamy w akcie oskarżenia, jechał ponad 100 km/godz. w miejscu, gdzie dopuszczalna prędkość wynosiła 60. Stracił panowanie nad pojazdem i uderzył w drzewo. Chłopiec doznał wielonarządowych obrażeń i ciężkiego uszczerbku na zdrowiu. Musiał przejść serię operacji.
Z zeznań nowego partnera Beaty J. wynika, że kobieta zarzucała mężowi, iż celowo doprowadził do wypadku, z zemsty i z niezgody na rozstanie.
Pod koniec 2018 roku prokuratura uznała, że Tomasz J. odpowie przed sądem też za spowodowanie tego wypadku. Zdaniem śledczych umyślnie naruszył zasady bezpieczeństwa w ruchu lądowym.
Co robił w kamienicy?
Po tamtym wypadku Beata J. kazała mężowi wyprowadzić się z domu i zerwała z nim kontakt. W feralny weekend miało jej nie być w mieszkaniu. Jak mówili TVN24 jej znajomi, miała kupiony bilet na samolot i powinna być na jego pokładzie. Tymczasem Tomasz J. niespodziewanie zjawił się w bloku przy ulicy 28 Czerwca w sobotę 3 marca 2018 roku.
W kamienicy zginęła też przyjaciółka Beaty J. Pod jej nieobecność miała wyprowadzić i nakarmić psa. Przyszła rano do mieszkania. Mocowała się z drzwiami. O pomoc poprosiła męża, który czekał na nią w samochodzie. On przeżył. Ostatnie, co zapamiętał, to chwila, gdy stali przed drzwiami, potem nastąpił wybuch.
Szwagierka: nie dociera do mnie
Szwagierka Tomasza J. nie mogła uwierzyć w to, co się stało. - Wiem, że sytuacja była taka, że chcieli się rozejść. Do mnie nie dociera, że do takiego czegoś mogło dojść, że w ogóle jakikolwiek człowiek jest do czegoś takiego zdolny. O ile oczywiście to jest prawda - mówiła w "Uwadze!" TVN.
Sąsiedzi byli w szoku. - To była normalna rodzina - mówił Sebastian Kaczmarek. Nie słyszał krzyków, kłótni. Czasami prosili go, by pomógł coś wykończyć, bo kupili nowy kran lub lampa nie działała. O tym, że byli w separacji, nie wiedział. Jak dodał, on sam miał dobre relacje z Tomaszem J., choć wiele osób mówiło, że trudno z nim nawiązać kontakt.
- Był trudnym człowiekiem. Żonę znałem bardziej, zawsze odpowiedziała "dzień dobry", nieraz porozmawialiśmy na klatce. Żadnych oznak, że tam jest napięta sytuacja, nie było. On siedział w Anglii, a ona była tu na miejscu. Rodzina jak każda inna – mówił z kolei dziennikarzom "Uwagi!" TVN Krzysztof Śledź.
Łzy w hotelu
Ci, którzy w wyniku katastrofy na poznańskim Dębcu stracili mieszkania, początkowo zostali ulokowani w hotelu. - Sytuacja na miejscu jest trudna - mówiła o ich stanie rzeczniczka poznańskiego Miejskiego Ośrodka Pomocy Rodzinie Lidia Leońska. Jedna z kobiet doznała takiego szoku, że nie była w stanie powiedzieć, jak się nazywa.
- Są łzy, szlochy, rozmiar tej tragedii jest bardzo trudny do udźwignięcia - tłumaczyła Leońska.
Kamienica, w której mieszkali, została rozebrana.
Dziś poszkodowani mają nowe mieszkania. I próbują zapomnieć o tym, co spotkało ich 4 marca 2018 roku.
Podejrzany poczytalny, odpowie przed sądem
Tomasz J. w trakcie śledztwa przeszedł czterotygodniową obserwację psychiatryczną. Został uznany za osobę poczytalną.
Akt oskarżenia w sprawie wybuchu kamienicy na poznańskim Dębcu trafił do poznańskiego sądu w sierpniu.
Prokuratura obwinia 44-latka o zabójstwo w zamiarze bezpośrednim żony i znieważenie jej zwłok, zabójstwo z zamiarem ewentualnym czterech osób i usiłowanie zabójstwa kolejnych 34 osób oraz o nieumyślne spowodowanie wypadku, w którym ucierpiał jego syn. Grozi mu za to nawet dożywocie. Proces Tomasza J. rusza w piątek.
***
Fotograf z drugiego piętra - przeczytaj też reportaż Małgorzaty Goślińskiej o fotografie, który zginął w kamienicy na Dębcu.
Autor: Filip Czekała/i / Źródło: TVN 24 Poznań
Źródło zdjęcia głównego: tvn24