Gdy Anna Ciurlej weszła do domu, zobaczyła przerażone dzieci, stojące na baczność w kuchni. Ich pokoju nie było, nie było nic. Otchłań. Wszystko zawalone. Wcześniej słyszała, że sąsiad wracając z pracy musiał zasłaniać usta, żeby normalnie oddychać, bo woda mu się dosłownie do ust wlewała. I ten hałas mieszający się z lękiem. Moja mama mówi, że rzeka wyła jak wściekłe zwierzę.
Nie pamiętam, miałem 10 lat. Teraz znalazłem w rodzinnym archiwum zdjęcia z powodzi z Dusznik-Zdroju sprzed 22 lat.
Jerzy Derfla kręcił wszystko amatorską kamerą. Pokazał nam nagranie. Mieszkańcy opowiedzieli, jak zapamiętali piekło, które pochłonęło siedem ofiar.
A synoptyk Arleta Unton-Pyziołek wyjaśnia, co się zadziało w pogodzie, że doszło do takiej tragedii, i opowiada o chmurze, która krążyła nad miejscowością, "obijała" o wzgórza, zrzucając tony wody na zbocza. To była tak zwana powódź błyskawiczna.
***
W Dusznikach-Zdroju mieliśmy z rodzicami spędzić dwa tygodnie, uciekliśmy po kilku dniach.
Ten dzień
Tego dnia całą rodziną poszliśmy na spacer w góry. Mama wspomina, że było okropnie parno, ubrania się kleiły do ciała, pot spływał po twarzy, a na domiar złego komary kąsały jak wściekłe. W powietrzu "coś wisiało".
Kilkaset metrów od hotelu, w którym się zatrzymaliśmy, stał charakterystyczny dom z drewnianą elewacją. Budynek przy ulicy Chopina 14 należał do PKP, mieszkali w nim pracownicy sanatorium kolejowego, wśród nich Anna Ciurlej.
Jak wspomina dziś w rozmowie ze mną, wtedy, na wakacje przyjechał do niej siostrzeniec. Tu nie miał czasu na nudę - bawił się razem z córką jej drugiej siostry, która mieszkała za ścianą. Byli praktycznie rówieśnikami – jedno miało siedem, drugie osiem lat.
Do Dusznik przyjechał też Jerzy Derfla. - Byłem z żoną u rodziców na Podgórzu – opowiada.
Elżbieta Paluch pamięta z kolei, że do godziny 15 pracowała w banku. Mieszkała na placu Warszawy, w bloku na pierwszym piętrze. Gdy wróciła do domu jej dzieci - 8-letnie i 13-letnie - powiedziały: "Mamo, nie wiedzieliśmy, że w naszej rzece jest tyle szczurów. Wychodziły i uciekały". – To było koło południa. Mówi się, że szczury wyczuwają niebezpieczeństwo – opowiada.
***
Wtedy, 22 lipca 1998 roku, około godziny 17 przez Duszniki przeszła burza. Nic specjalnego. Zwykła letnia burza, po której na nowo zaświeciło słońce. Około godziny 20 znów zaczęło padać. Z minuty na minutę coraz bardziej. To była powódź z nieba.
Anna Ciurlej: - Jeden z mieszkańców opowiadał, że jak po drugiej zmianie, po godzinie 22, szedł do domu, to musiał zasłaniać usta, żeby normalnie oddychać, bo woda dosłownie do ust mu się wlewała. To były ściany wody. Zwykłe oberwanie chmury to była przy tym pestka.
Panowały wówczas idealne warunki do wypiętrzania się chmur burzowych, czyli wielkich bloków zbudowanych z milionów kropel wody. Podstawa chmury w miarę jej rozwoju obniżała się stopniowo od wysokości około 1000 metrów nad gruntem do 50 metrów, a wierzchołki rozwijały ku górze, osiągając nawet 14 kilometrów wysokości niczym burze tropikalne. Przeważającą część Europy obejmował słoneczny i ciepły wyż. Jednak nad Polskę wbiła się się od północy niewielka zatoka niżowa z dwoma frontami atmosferycznymi związanymi z wirem niżowym znad północnego Atlantyku. Była to znajdująca się w dużej bliskości tzw. linia nawałnic z burzami, a za nią postępował kolejny burzowy front chłodny. Jeszcze przed gwałtownymi zjawiskami nad kraj napłynęła gorąca masa powietrza zwrotnikowego znad Morza Śródziemnego, bardzo wilgotnego, parnego i "ciężkiego", będącego zapowiedzią gwałtownych burz. Za frontami, nad zachodnią Polską, zalegało nieco chłodniejsze powietrze. Na linii nawałnic w powietrzu nasączonym wilgocią jak gąbka piętrzyły się chmury burzowe jak ściany deszczu, nabrzmiałe wodą, w których w końcu prądy wznoszące nie były w stanie wieczorem i w nocy przeciwdziałać grawitacji. Ściana deszczu runęła nad Duszniki i okolice.
Ta noc
Nagle zgasło światło. Nie tylko w hotelu, wszędzie dookoła. Tylko pioruny, rozświetlające co chwilę niebo, oświetlały pokój i pozwalały zobaczyć, co dzieje się za oknem.
Bystrzyca Dusznicka - malutki strumyk w kamiennym korycie, który płynął tuż przy hotelu, a który jeszcze za dnia był jakieś 2-3 metry poniżej poziomu ziemi, przybierał w oczach. Gdy zaczęła wybijać w piwnicy, pięciu facetów, w tym mój tata, ruszyli pomagać właścicielom wynosić z podziemi to, co wartościowe: pościele, meble, środki chemiczne.
Ta sama rzeka przepływała koło domu Elżbiety Paluch. - Nieżyjąca już sąsiadka stwierdziła, że jak żyje, tak dużo wody nie widziała w korycie. "Będzie niebezpiecznie" - mówiła sąsiadka – wspomina.
Ojciec przestawił auto, zaparkował wyżej. "Na wszelki wypadek". Ulice już wtedy płynęły, w samym pensjonacie woda stała po kostki. Gdy goście pomagali właścicielom przenosić meble z parteru na wyższe piętra, strażacy odbierali pierwsze telefony o podtopieniach. Potem już ich nie odbierali, bo łączność padła.
***
Auto przeparkował także Jerzy Derfla, tylko nieco wcześniej. – Nasz maluch stał na podwórzu sąsiada. Coś mnie tknęło i wyjrzałem zobaczyć, jaka woda idzie, bo z dzieciństwa pamiętałem, że dość często rzeka potrafiła wylać. Woda ledwo się mieściła pod mostkiem. Przestawiłem auto wyżej.
Gdy wracał do domu, nadjechał jego kolega. Zjechał w dół pod dom, jego żona weszła do budynku, po czym wycofał, by także zostawić samochód na wzniesieniu. – Już nie był w stanie wejść do swojego domu, bo taki silny prąd był. Przyszedł do nas i siedział z nami całą noc – wspomina pan Jerzy.
***
Około północy poszedłem spać. Cały czas lało. Wcześniej patrzyłem na wzbierający strumyk. Prosiłem tatę, by obudził mnie, jak woda będzie dochodzić do kładki przerzuconej przez koryto rzeki, którą widać było przez okno. Nie obudził. Gdy sam przebudziłem się koło 4 rano, zobaczyłem, że kładki już nie ma. A tata powiedział, że kilkadziesiąt minut wcześniej koło domu przepłynęły przyczepa kempingowa i sławojka.
- Rzeka wyła jak jakieś wściekłe zwierzę – wspomina moja mama.
Powódź.
***
Kilkaset metrów dalej, w mieszkaniu Anny Ciurlej, nikt nie spał. Ona co chwilę kursowała "za ścianę" do siostry i z powrotem. Tak się bały.
Ciurlej: – To było piekło na ziemi. Fala wody szła przez cały zdrój i nikt nie był w stanie przez nią przejść.
Znów poszła do siostry. - Jak wychodziłam, siostrzeńcy byli w moim pokoju. Gdy byłam u niej, poczuliśmy wstrząs i tąpnięcie. Wybiegłam z jej mieszkania, wpadłam do swojego i zobaczyłam przestraszone dzieciaki, stojące jak na baczność w kuchni, oraz psa, który uciekł mi między nogami. Wygoniłam ich na korytarz i zajrzałam – nie było pokoju, nie było nic. Otchłań. Wszystko zawalone.
Była roztrzęsiona. - Boże, gdyby te dzieci były w tym pokoju w tamtym momencie… Tego się nie nigdy zapomni.
Dzieci nie było. Ale piętro niżej był jej sąsiad. – W dom uderzył jakiś głaz czy bal drewna i cały pion runął.
Zginął w wodzie, podobnie jak drugi z sąsiadów pani Ani.
- Mieszkał na parterze. Chciał wyjść przez okno, my się do niego dobijaliśmy, ale nie byliśmy w stanie dostać się do środka, bo drzwi były do połowy zalane, a woda cały czas napierała. Gdy wreszcie udało się włamać do jego mieszkania, woda go porwała… – wspomina Ciurlej.
***
Elżbieta Paluch z przerażeniem patrzyła przez okno. - Plac Warszawy był epicentrum, gdzie gromadziła się woda. Nurt był tak silny, że przenosił samochody.
Jej mieszkania nie zalało, ale u sąsiadów z parteru woda w mieszkaniach stała do pasa. - Jedni sąsiedzi byli zalani od zewnątrz i od wewnątrz i nie byli w stanie otworzyć drzwi. Musieli im pomóc strażacy.
Powódź w górach to zupełnie inne zjawisko niż na nizinach, gdzie warstwa gleby jest grubsza, a koryta rzeczne szersze. Rzeki nizinne są w stanie wchłonąć więcej wody, do tego reagują wolniej i spokojniej na przybór wody. Natomiast na nizinach od kilku dziesięcioleci zachodzi w miastach ciekawe zjawisko, które wymuszają takie zjawiska jak wzniesienia czy góry. Otóż zabetonowane miasta są niczym skały nie chłonące wody a wieżowce jak szczyty górskie, wymuszające podpiętrzanie się chmur burzowych. Stąd często podtopienia i zalania miast, w których studzienki kanalizacyjne nie są w stanie odprowadzić wody z ulewy.
Kolejny dzień
Deszcz ustał i wyjrzało słońce.
- Krajobraz był jak po wojnie – przypomina sobie Elżbieta Paluch.
- Sąsiad miał na podwórzu drewno i węgiel na zimę. Niczego nie było. Drzewo pływało w Czarnym Stawie i po parku – mówi Jerzy Derfla.
Anna Ciurlej: - Ludzie potem lamentowali, że stracili cały dobytek. Ja im mówiłam: "Dziękujcie, że żyjecie".
Rok wcześniej, podczas "powodzi tysiąclecia", przez cały miesiąc w południowej i zachodniej Polsce zginęło 55 osób. Tutaj w nocy zginęło siedem osób. Tylko w Dusznikach.
- Liczba ofiar jest rzeczywiście wyjątkowa. Tym bardziej że mówimy o lokalnej komórce burzowej, takiej stacjonarnej burzy – podkreśla Arleta Unton-Pyziołek, synoptyk TVN Meteo.
Dyrektor jednej ze szkół pod Wrocławiem był w Dusznikach u rodziców. Poszedł do kolegi i około godziny 23:30 wracał do domu. Nie był w stanie przejść przez wodę. Wszedł na słup energetyczny i zaczął krzyczeć. Ludzie chcieli mu pomóc, ktoś zaczął mu podawać jakiś drąg. Gdy go chwycił, ten złamał się i porwała go fala. Jego ciało znaleziono kilka kilometrów dalej.
Dwie osoby zginęły w drodze do pracy. Szły wzdłuż drogi krajowej numer 8. Wtedy osunęła się ziemia ze skarpy i zrzuciła je do wody.
Zginął też starszy pan, który o godzinie 6 rano poszedł zobaczyć, co dzieje się w mieście. Podszedł za blisko rzeki i woda go wciągnęła.
Ciało ostatniej ofiary znaleziono po kilku dniach w jednej z piwnic.
***
Mama mówiła, że nie chce tu zostać ani chwili dłużej, ojciec dlatego przed siódmą rano ruszył sprawdzić, co z samochodem. Miał ze sobą aparat. Chodził po kolana w wodzie i fotografował zniszczone miasto.
Jest zniszczony dom – już teraz wiem, że pani Anny.
Płynąca ulicami woda i wylewająca się z pijalni wód mineralnych.
Krzesła kinowe wyrzucone z pijalni na środek parku.
Połamane drzewa.
Zapadnięty wóz strażacki.
Wielkie leje jak po bombie.
Muł i szlam...
Po Dusznikach, tyle że z kamerą, wędrował też Jerzy Derfla.
***
Byliśmy odcięci od świata. Wszystkie drogi były zalane lub pozarywane.
Ojciec pieszo dotarł do centrum, do urzędu gminy. – Urzędnicy, z którymi rozmawiałem, nie byli nawet świadomi, że uzdrowisko jest odcięte od świata – mówi.
Nie dziwi to Małgorzaty Kijanki. – Pracowałam wtedy w gospodarce komunalnej. Gdy wychodziłam z domu do urzędu, nie zdawałam sobie sprawy z tego, co się dzieje. Potem zobaczyłam zalane i podmyte ulice. W urzędzie usłyszałam: "Nie ma Zdrojowej, nie ma Wojska Polskiego…". Zalane było około pół miasta.
Od tego momentu przed dwie kolejne doby nie wróciła do domu. Spała w urzędzie na kocu, a za poduszkę służył jej segregator. To ona ze strony urzędu koordynowała akcją w mieście. – W całym urzędzie mieliśmy dwie komórki. Wielkie i ciężkie jak cegły. Były szaro-zielone, ale rozgrzane do czerwoności. Bez przerwy ktoś dzwonił – mówi.
Urzędnicy określili priorytety: najpierw odblokowywanie dróg, by można było nimi dojechać z pomocą dla potrzebujących i tym odciętym od świata dostarczać jedzenie i wodę pitną. Potem usunięcie wszystkich drzew, gałęzi, mebli czy śmieci, które blokowały mosty.
Dusznikom groziła kolejna fala i woda z rzek znów mogła zalać miasto.
Początkowo akcję koordynowała Małgorzata Kijanka, bo burmistrza w mieście nie było.
– Byłem na urlopie w Koszalinie. Mój brat obudził się rano i po godzinie szóstej włączył telewizor. Zobaczył zalane Duszniki. Od razu do mnie zadzwonił. Wsiadłem w samochód i o godzinie piętnastej byłem na miejscu – mówi Grzegorz Średziński.
I też wziął do ręki aparat. Robił zdjęcia. Zbierał je też od innych, by stanowiły dokumentację przy wnioskach o odszkodowanie.
Do dziś – jak mówi - ma przed oczami asfalt zwinięty jak pergamin czy ulice "przecięte jak żyletką", wszystkie "bebechy" na wierzchu. – Zobaczyć można było, jak wygląda inżynieria uliczna pod spodem: przewody wiszące, wodociąg, ścieki, rury gazowe – mówi.
Na jednym ze zdjęć miejscowego fotografa zobaczył potem siedem trumien, które wypłynęły z zakładu pogrzebowego. – A właśnie tyle było ofiar - pomyślał.
W Dusznikach ucierpiało kilkanaście budynków, z czego trzy zostały doszczętnie zniszczone. Dach nad głową straciło ponad 50 rodzin.
Burmistrz zdecydował, że osoby, które zostały bezdomne w wyniku ulewy, znajdą schronienie w szkole, w sali gimnastycznej, gdzie zwykle w okresie wakacyjnym nocowały dzieci z kolonii, ale tym razem tam ich nie było.
Były za to w innej dzielnicy, na Blachowni. Ośrodek, w którym przebywały, został odcięty od świata. - Miejscowi alpiniści skrzyknęli się i wchodząc po linach przynosili im prowiant – mówi Małgorzata Kijanka.
W usuwaniu skutków powodzi pomagało wojsko. Do Dusznik przyjechało 200 żołnierzy.
Pomoc dla powodzian napływała z całej Polski. – Dostawaliśmy liczne telefony, ludzie pytali, jak mogą pomóc. Jedna osoba nawet chciała przyjąć do siebie na wakacje piątkę dzieci z poszkodowanych rodzin - mówi Teresa Maligranda z Ośrodka Pomocy Społecznej w Dusznikach.
Gdy Duszniki zmagały się z powodzią, miała mieć wolne. Urlop natychmiast przerwała. - Pracowaliśmy codziennie od rana do wieczora. Chodziliśmy trzyosobowymi grupami i szacowaliśmy straty. Zaczynaliśmy od tych najbardziej poszkodowanych, by jak najszybciej można było im pomóc – wspomina pracownica ośrodka pomocy społecznej.
Później
Jak się potem okazało, tej feralnej nocy w Dusznikach spadła rekordowa ilość deszczu. - Chmura była tylko lokalnie, zawiesiła się nad Górami Orlickimi, czyli nad Zieleńcem, czeską stroną i Dusznikami. Średnio spadło u nas 170 litrów wody na metr kwadratowy. Ale już w Zieleńcu – 220 litrów, podobnie po stronie czeskiej – mówi ówczesny burmistrz.
I to wszystko spływało niżej, przez Duszniki. Wylewały Bystrzyca Dusznicka i jej dopływy.
Chmura nie mogła przemieszczać się, gdyż z jednej strony napierało na nią powietrze powoli napływające z południowego wschodu, z drugiej strony zatrzymywał ją kompleks górski. Krążyła nad miejscowością, "obijała" o wzgórza, zrzucając tony wody na zbocza i przyczyniając się do powstania tak zwanej powodzi błyskawicznej. Dochodzi do niej, gdy nad region o urozmaiconej rzeźbie terenu, czyli nad pogórzami i górami spadnie ogromna ilość wody, której cienka warstwa gleby, zalegająca na skale, nie jest w stanie przyjąć, a potoki górskie zmieścić w swoim korycie. W ciągu kilku godzin przy opadach rzędu 100-200 litrów na metr kwadratowy spływająca szybko woda w doliny rzeczne czy obniżenia terenu daje de facto na terenie, do którego woda spływa. kilka razy więcej wody, niż rzeczywiście spadło tam na metr kwadratowy. Żywioł wodny stanowi wówczas przez kilka godzin nieposkromioną siłę, porywająca nie tylko samochody czy niszczącą ściany, ale zdolną zmieniać nawet lokalnie krajobraz.
W sumie powódź objęła cztery gminy: Duszniki, Polanicę, Szalejów i Szczytną.
A już te 170 litrów wody na metr kwadratowy, które spadło w kilkanaście godzin, to jedna czwarta rocznych opadów w Dusznikach (665 litrów na metr kwadratowy)!
Dla porównania - najwyższe opady w ciągu doby w historii Polski odnotowano w 1973 r. w Hali Gąsienicowej. Wówczas spadło 300 litrów na metr kwadratowy. W 1997 roku, podczas "powodzi tysiąclecia", w Kamienicy (woj. dolnośląskie) w ciągu czterech dni spadły 472 litry wody.
W silnych letnich burzach potrafi spaść do 60-100 litrów wody na metr kwadratowy. Sumy opadów w górach do 200 litrów zdarzają się, ale rzadko, raz na kilka lat.
***
Kijanka: - Z powodzi wychodziliśmy przez rok. Ale jedno trzeba przyznać – dzięki temu nadrobiliśmy jakieś 10 lat.
Bo – jak wyjaśnia – w mieście nie było pieniędzy na wszystkie najpotrzebniejsze remonty. Odkładano je w czasie. Ale gdy woda zabrała chodniki, zrywała asfalt, to nie było wyboru – trzeba było położyć je na nowo jak najszybciej. – Do Dusznik trafiło mnóstwo środków z rządu. Przyleciał nawet premier Buzek – mówi Średziński.
Gdy woda opadła, wyjechaliśmy z Dusznik.
***
Dwa tygodnie po powodzi w Dusznikach-Zdroju odbył się coroczny festiwal chopinowski. – Bardzo się na to spięliśmy. Wszyscy radni, członkowie zarządu zaangażowali się w te prace. Najgorsze byłoby przerwanie tej tradycji. Była taka sugestia z Ministerstwa Kultury, że może przełożyć go na kolejny rok. Historia by nam tego nie wybaczyła.
Po powodzi w Dusznikach wybudowano 36 mieszkań dla poszkodowanych.
Pani Anna Ciurlej także otrzymała nowe mieszkanie. Dom przy Chopina, w którym mieszkała, spłonął. Jak mówi - prawdopodobnie ktoś go podpalił.
- Kolej dostała budynek po dawnej szkole naprzeciwko kościoła Piotra i Pawła i go wyremontowała. Tu teraz mieszkam. Jest bardzo ładne, ale to już nie to, co tam. To był mój rodzinny dom. Wychowałam się w nim, byłam do niego bardzo przywiązana – mówi.
Żywioł – jak sama mówi – zabrał jej wszystko. - Został mi tylko pies Maks, który strasznie to przeżył. Miał olbrzymią traumę po tej powodzi, dostał paraliżu. Weterynarze, którzy znali moją sytuację, leczyli go za darmo. Ale niestety, po kilku miesiącach musieli go uśpić. I zostałam z niczym. Nawet psiaka nie mam.
- Byliśmy na wyspie grozy, na której nikt nie mógł nam pomóc – opisuje.
***
Były burmistrz uważa, że dziś ludzie zostaliby ostrzeżeni o niebezpieczeństwie. Przez internet, z systemów ostrzegania. – Ale w przypadku takiej ulewy jak tamta żadne ostrzeżenia i działania by nie pomogły – ocenia Kijanka.
Specyfiki terenu górskiego zmienić się nie da, reżimu rzeki górskiej też nikt nie zmieni. Osiedla ludzkie w terenach górskich, w wąskich dolinach, w obniżeniach terenu, są bardzo narażone na gwałtowne zjawiska, które raz na kilka lat niosą zniszczenie. Matki Natury nie zmienimy, możemy przy użyciu wiedzy naukowców, współczesnej technologii dostosować się najlepiej jak potrafimy, z poszanowaniem środowiska naturalnego, wykorzystując rozwiązania samej natury
***
Tekst nie powstałby bez pomocy Elżbiety Paluch, obecnej dyrektorki Ośrodka Pomocy Społecznej w Dusznikach-Zdroju.
Źródło: TVN 24 Poznań
Źródło zdjęcia głównego: Piotr Czekała