Z kopalni Sośnica-Makoszowy ruszył marsz w obronie miejsc pracy. - To jest kopalnia, którą sobie wybrałem ponad 20 lat temu i żadnej innej nie chcę - wyjaśniał w rozmowie z TVN24 jeden z protestujących górników.
Protesty na Śląsku wywołane zostały rządowym planem naprawczym dla Kompanii Węglowej. Zdaniem górników, doprowadzi on do likwidacji kopalń Bobrek-Centrum, Sośnica-Makoszowy, Pokój i Brzeszcze. Inną opinię ma Ewa Kopacz, która zapewnia, że plan ma doprowadzić do restrukturyzacji kopalń.
W piątek z kopalni Sośnica-Makoszowy ruszył marsz w obronie miejsc pracy. Bierze w nim udział kilkaset osób, protestujący mają ze sobą kukłę premier Ewy Kopacz, która ma zostać spalona przed urzędem miasta. Skandują hasła skierowane przeciwko szefowej rządu: "Kopacz do wora, a wór do jeziora", "My się Kopacz nie boimy" czy "Złodzieje!".
"Nie załatwia się sprawy pod stołem"
Górnicy są przekonani, że kopalnia może być uratowana. - Liczę na to, że nie zamkną kopalń. One są naprawdę w stanie same się obronić - wyjaśniał reporterowi TVN24 jeden z górników. Rządową propozycję nazwał "złodziejstwem".
- Nie załatwia się sprawy pod stołem. W nocy, gdy pracowałem na dole, dowiedziałem się telefonicznie, że rząd podpisał ustawę - relacjonował. Wytłumaczył, że ludzie boją się, że stracą pracę lub zostaną alokowani do innych kopalń, z dala od domu. Upomniał się również o młodych pracowników, którzy szkolili się, by pracować w górnictwie, a teraz - jak przekonywał - rząd namawia ich do zmiany zawodu.
- Ja pracuję od 1992 r. Mój ojciec dał mi kanapki i powiedział, że mam iść na kopalnie. Ja już sobie wybrałem 22 lata temu kopalnię i żadnej innej nie chcę - podkreślił.
Autor: kg/ja / Źródło: tvn24