O tym, czy iść czy zawracać w ogóle nie rozmawiali. Była między nimi "wewnętrzna nić porozumienia", by atakować szczyt. I jak najszybciej z niego uciekać. Czuli się "świetnie", "pogodę mieli wymarzoną". Więc szli. Po drodze okazało się, że kolejne metry to "ciąg rozczarowań". Zdobywcy Broad Peak Adam Bielecki i Artur Małek opowiadają o tym, jak wyglądały ich ostatnie godziny na ośmiotysięczniku.
Adam Bielecki na szczyt wszedł pierwszy, co wiadomo było już pierwszych komunikatów. Po nim, po około 30 minutach pojawił się tam Artur Małek. Obaj chcieli jak najszybciej uciekać ze szczytu, by przy dziennym świetle pokonać najtrudniejsze metry.
Bielecki opowiadając o planowaniu ataku, przyznaje, że długo zastanawiał się z kolegami, o której godzinie rozpoczać wspinaczkę. - Z naszych wyliczeń wynikało, że potrzebujemy minimum pięciu godzin odpoczynku. Drugim elementem był strach przed zimnem. Baliśmy się, że spalimy ten atak szczytowy jesli wyjdziemy za wcześnie - tłumaczy.
Pierwsze przerażenie
Początek finałowej wspinaczki przebiegał według niego "zgodnie z planem". Bielecki, Małek, Berbeka i Kowalski szli do przełęczy wszyscy razem. - Byliśmy zadowoleni. Atak prowadził Maciek Berbeka, który rozwijał niesamowitą prędkość - opowiada.
Pierwsze przerażenie przyszło właśnie na wspomnianej przełęczy, kiedy podczas rekonesansu Bielecki zobaczył co czeka go w drodze na szczyt. - Stało się jasne, że to będzie ciężka przeprawa. Że to wszystko zajmie więcej czasu. Ale czuliśmy się świetnie. Byliśmy w dobrych nastrojach, pozytywnie nastawieni - powtarza.
Na trudnej grani himalaiści się związali. Ruszyli dwójkami. Ale czas uciekał. Na przedwierzchołku Rocky Summit (8027 m.) pojawili się ok. godz. 16. chwilę wcześniej odebrali telefon od kierownika wyprawy Krzysztofa Wielickiego, który po raz pierwszy zaczął prosić ich o rozważenie tego, czy nie lepiej byłoby jednak zawrócić. Szli dalej.
- Wtedy zaczął się już wyścig na szczyt. Każdy z nas miał świadomość, że będziemy musieli wracać nocą. Na chwilę przyszło mi do głowy żeby może zawrócić - przyznaje Bielecki. Ale "czuł się nadal dobrze", miał świetny sprzęt. Więc szedł.
Nikt nie rozmawiał o szczycie. "Była nić porozumienia"
Nikt z nikim nie rozmawiał o tym, czy zawracać. - Była nić porozumienia, że idziemy i że trzeba się spieszyć - dodaje zdobywca Broad Peak zimą. Drugi raz Bielecki zaczął myśleć nad powrotem już na przedwierzchołku. - Ta grań była ciągiem rozczarowań. (...) Każdy kolejny krok, kolejny etap i wierzchołek prezentował dramatyczny widok. Ja się załamałem zupełnie - przyznaje wspinacz.
Ale jeszcze raz postanowił iść. I okazało się, że widok - akurat w tym przypadku - był gorszy, niż rzeczywistość. W końcu Bielecki znalazł się na szczycie. Spędził na nim ok. minuty, może dwóch. Chciał przez radiotelefon poprosić Wielckiego "by zgadł gdzie jest". Ale urządzenie sprawiało problemy, więc z kierownikiem wyprawy się nie połączył.
"Powiedziałem: nie biwakujcie. To bez sensu"
Schodząc minął trzech kolegów. Pierwsze słowa? Gratulacje, że uda im się zdobyć szczyt. - Z każdym zamieniłem kilka zdań. Pytałem jak się czują. Maciek się skrzywił, ale kiwnął głową. Tomek powiedział, że jest ok. Powiedziałem mu też wtedy, żeby nie wpadli na pomysł biwakowania, tylko, żeby schodzili przez całą noc. Dla mnie idea biwakowania zimą jest zupełnie bez sensu. Myślę, że ja bym tego nie przeżył - opowiada himalaista.
Ta rozmowa dała Bieleckiemu przekonanie, że koledzy są nadal w dobrej formie, że "wszyscy bezpiecznie dojdą do bazy". Kiedy w koncu znalazł się w namiocie był bardzo zmęczony. Kolejny moment przerażenia: - W pewnym momencie zobaczyłem czołówkę (latarkę jednego z kolegów - red.) na grani i to mnie przeraziło. Wiedziałem już, że coś poszło nie tak, że o tej porze wszyscy koledzy powinni być niżej.
Dramatyczne rozmowy. "Z każdym krokiem bliżej życia"
W pewnym momencie Bielecki postanowił wyjść po Artura Małka. Jeden krok, osiem oddechów. Trzy kroki, długi odpoczynek. - Po 40 minutach stwierdziłem, że to kompletnie bez sensu, że ja nigdzie nie dojdę. Na szczęście w namiocie objawił się Artur. Czekaliśmy na Maćka. Byliśmy przekonani, że w każdej chwili może dojść - mówi.
Jednocześnie himalaiście coraz bardziej martwili się o Tomasza Kowalskiego. Nielecki mówił o tym łamiącym się głosem: - Nigdy nie zapomnę tej nocy. Rozmowy z Tomkiem były dramatyczne. Włączaliśmy się do nich wszyscy. Próbowaliśmy mu mówić, że każdy krok w dół przybliża go do życia, a każda sekunda tam do śmierci.
Małek na szczycie był ok. godz. 17:50. Widok miał świetny, właśnie zachodziło słońce. Cieszył się nim 30 sekund. Potem zaczął "uciekać". - Wiedziałem, że po zachodzie słońca komfortowe warunki, które mieliśmy na grani zmienią się diametralnie. Najbardziej bałem się przenikliwego zimna - przyznaje.
"Tomek zaproponował żebym wszedł jeszcze raz"
Tuż pod szczytem minął się z wchodzącymi Berbeką i Kowalskim. Zaczęli rozmawiać. Propozycja tego drugiego, z perspektywy czasu, brzmi nieprawdopodobnie. - Tomek proponował mi ponowne wejście na szczyt i nakręcenie filmu razem z nim. Tak się wcześniej umówiliśmy. Odpowiedziałem, że nie będę w stanie i żeby się nie wygłupiał, tylko szybko wchodził i uciekał z tego szczytu - opisuje Małek. Rozmowa z kolegą mimo wszystko jednak go uspokoiła. Ocenił, że "jest świeższy od niego". Maciej Berbeka też miał propozycję.
- Widząc, że będę schodził sam, zaproponował mi związanie się z nimi w drodze powrotnej. Odpowiedziałem, że jeśli poczekam na nich pięć minut, to zamarznę. Maciek nic nie odpowiedział. Może nie wiedział, że byłem w stanie pokonać samodzielnie tę grań. Może się martwił - zastanawia się himalaista. Berbeka wyglądał trochę gorzej niż Kowalski. Ale nie na tyle, by trzeba było się zacząć martwić.
O tym, że jest na granicy Małek zorientował się właśnie podczas rozmowy z kolegami. Stojąc, zaczął wpadać w drgawki. - Tylko ciągły ruch pozwalał utrzymać taką temperaturę, że byłem w stanie normalnie funkcjonować.
"Za mną żadnego ruchu"
Zmrok dopadł Małka tuż przed Rocky Summit. Nic nie było widać, kompletna ciemność. Przy schodzeniu przy czołówce tempo spadło dramatycznie. - Na przełęczy do tego wszystkiego doszedł wiatr. Zgubiłem też orientację, gdzie dokładnie jest zejście. Trochę czasu spędziłem na szukaniu poręczy. Później rozpocząłem zjazdy na nich - relacjonuje ostatnie metry przed dotarciem do namiotów. O tym, jak był zmęczony i zmarznięty niech świadczy to, że baterie w latarce wymieniał przez 40 minut. Miał problem z ich wyjęciem, złamał nóż, później nie mógł ich właściwie umieścić.
- Podczas dalszego schodzenia nie widziałem za mną żadnego ruchu. To mnie zaniepokoiło. (...) Po dotarciu do namiotu byłem bardzo zmęczony. Ze 20 minut leżałem w całym ekwipunku zanim wróciłem do siebie. Później zaczęliśmy gotować. Adam wcześniej przygotował picie - opowiada.
Następnego dnia, po prośbach kierownika wyprawy, Małek postanowił wyjść po kolegów, którzy nie wrócili. - Moja wędrówka zakończyła się po 30-40 minutach. Kiedy się odwróciłem stałem zaledwie 30 metrów od namiotu. Nie było szansy przejść wyżej.
Autor: ŁOs/k / Źródło: tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: polski himalaizm zimowy