Dziewięć lat od tragedii koło Jeżewa i pięć lat po rozpoczęciu procesu białostocki sąd wydał w poniedziałek wyrok ws. właścicieli autokaru, którym na pielgrzymkę podróżowała grupa maturzystów. Dlaczego na wymierzenie sprawiedliwości trzeba było czekać tak długo? - Takie są niestety polskie realia - zauważa w rozmowie z tvn24.pl specjalista z zakresu prawa karnego prof. Piotr Kruszyński. - To nie są cywilizowane normy - dodaje inny karnista, Zbigniew Roman.
30 września 2005 r. w okolicach miejscowości Jeżewo (woj. podlaskie) w wyniku zderzenia autokaru z ciężarową lawetą zginęło trzynaście osób. Wśród nich było dziesięcioro białostockich maturzystów, którzy podróżowali na pielgrzymkę do Częstochowy. Wielu zostało rannych i do tej pory przechodzi rehabilitację.
Prawie dekadę po tragedii i pięć lat po rozpoczęciu procesu białostocki sąd wydał w poniedziałek wyrok ws. małżeństwa właścicieli agencji turystycznej, z której wynajęty był autokar.
- Nie było w naszej historii Podlasia tego rodzaju strasznej sytuacji - podkreślił sędzia Marek Dąbrowski, czytając uzasadnienie wyroku. - Nie wiem, czy w wieku 35 lat, kiedy zaczynałem tę sprawę, byłem przygotowany na bezmiar cierpienia, o którym tutaj przeczytałem - dodał.
Właścicielom agencji turystycznej sąd wymierzył kary dwóch lat (dla Romualda Z.) oraz roku i ośmiu miesięcy (dla Ireny Z.) więzienia w zawieszeniu na 4 lata oraz grzywny. Wyrok ma związek z szeregiem nieprawidłowości, w działalności firmy (np. w sposobie rozliczania czasu pracy kierowców). Sąd uniewinnił małżonków jednak od zarzutu sprowadzenia bezpośredniego niebezpieczeństwa katastrofy drogowej poprzez zatrudnianie kierowców, którzy ze względu na stan zdrowia nie powinni wykonywać zawodu (jeden miał padaczkę, drugi - cukrzycę).
Wyrok jest nieprawomocny. Prokuratura zapowiedziała już apelację. - Nie zgadzamy się z częścią w zakresie uniewinnień. W tym zakresie na pewno złożymy apelację - wyjaśniła Izabela Bohdziewicz z Prokuratury Apelacyjnej w Białymstoku.
Niesłychanie długo nawet jak na polskie standardy
Prof. Piotr Kruszyński, karnista z Uniwersytetu Warszawskiego, zauważa w rozmowie z tvn24.pl, że ślimaczące się procesy i toczące się w nieskończoność postępowania nie są niczym zaskakującym w realiach polskiego wymiaru sprawiedliwości. - 9 lat to niesłychanie długo nawet jak na polskie standardy - dodaje jednak.
Kruszyński zarzuca polskiemu systemowi m.in. to, że świadków przesłuchuje najpierw policja i prokuratura, a później jeszcze raz sąd. W jego opinii postępowanie przygotowawcze powinno być ograniczone do zabezpieczenia jedynie najważniejszych dowodów.
- Inaczej dochodzi do patologii - ocenia.
Prawnik zastrzega przy tym, że nie znając akt sprawy, nie chce snuć szczegółowych rozważań na temat przyczyn zwłoki w tym konkretnym przypadku.
"To nie są cywilizowane normy"
Karnista Zbigniew Roman podkreśla, że prawie 10-letni czas, jaki upłynął między zdarzeniem a wyrokiem nie mieści się w cywilizowanych normach. Jak jednak wyjaśnia, za taką zwłoką mogła stać potrzeba uzupełniania opinii biegłych, o które wnioskowały strony. - Samo sporządzenie opinii to proces długotrwały, pracy nad nimi również jest zazwyczaj bardzo dużo, co może mieć wpływ na przewlekłość - zauważa.
Zbigniew Roman zaznacza również, że w przypadku procesu ws. wypadku sąd musiał działać niejako dwutorowo.
Musiał z jednej strony ocenić postawę małżonków - właścicieli agencji turystycznej, z której wynajmowany był autokar - w zakresie dopełnienia przez nich obowiązków. Z drugiej strony - musiał odtworzyć i przeanalizować wszystkie okoliczności motoryczne wypadku, by przesądzić, czy przyczyną był jednorazowy eksces kierowcy, brawura czy też problemy zdrowotne, które można było przewidzieć.
- To były de facto dwa procesy pod jedną sygnaturą - mówi w rozmowie z tvn24.pl Roman.
Podkreśla przy tym, że nie budzi wątpliwości samo orzeczenie sądu, w którym zdecydowano o uniewinnieniu właścicieli agencji turystycznej od zarzutu sprowadzenia bezpośredniego niebezpieczeństwa katastrofy drogowej.
- Materiały zgromadzone w toku postępowania nie pozwoliły ponad wszelką wątpliwość stwierdzić, że do wypadku doszło z powodu jednego, określonego zdarzania - zaznacza karnista.
Skazana lekarka
Proces zakończony w poniedziałek nie był pierwszym ws. tej katastrofy.
We wrześniu 2009 roku prawomocnie zakończył się pierwszy proces m.in. w sprawie lekarki, która wydała kierowcy autokaru zgodę na wykonywanie zawodu, podczas gdy okazało się, że miał on epilepsję - chorobę uniemożliwiającą taką pracę. Kobieta została skazana na karę więzienia w zawieszeniu i czasowy zakaz wykonywania zawodu. Sąd przyjął jednak, że między jej zaniedbaniami a wypadkiem nie ma związku przyczynowo-skutkowego.
Autor: kg//rzw / Źródło: tvn24.pl