Minęły 43 lata od katastrofy dwóch autobusów w Oczkowie koło Żywca (woj. śląskie). Pojazdy, którymi jechali pracownicy kopalń, wpadły - jeden po drugim - w poślizg i spadły z mostu w kilkunastometrową przepaść do Jeziora Żywieckiego. Katastrofę przeżyło dziewięć osób, zginęło 30.
Do tragedii doszło 15 listopada 1978 r. nad ranem. Wiozący górników do kopalni Brzeszcze, Ziemowit i Mysłowice autobus wpadł w poślizg w wąwozie Wilczy Jar i runął z mostu w kilkunastometrową przepaść do Jeziora Żywieckiego. Kilkanaście minut później to samo spotkało drugi autobus, który spadł zaledwie trzy metry obok.
"Widziałem, że ci ludzie się ruszają"
- Poszedłem na rekonesans; wszedłem do jednego autobusu. (…) Było ciemno. Miałem latarkę. Widziałem, że ci ludzie się ruszają. Głowy mieli w dół i się ruszali. Podnosiłem ich, patrzyłem, a oni mieli przy ustach takie "grzybki". Wiedziałem już z innych akcji, że ten człowiek nie żyje. Utopił się. Wyciągaliśmy ich. To straszne przeżycie. Jeden, dwa, trzy, cztery, pięć, sześć, siedem… Kolejni. O godz. szóstej było ich już 19 – wspominał po latach kpt. Czesław Pruski, strażak, który dowodził wówczas akcją ratunkową.
- Byliśmy ponad cztery godziny w wodzie. Warunki nie były dobre, ale ten wypadek powodował, że wielkie emocje nami rządziły. Zimna nie czuliśmy, ale gdy strażacy nas częstowali później "góralską" herbatą, to nie umieliśmy utrzymać szklanek w rękach – opowiadał z kolei Marek Strzelichowski, nurek uczestniczący w akcji ratunkowej.
W katastrofie zginęło 30 osób: 27 górników, wdowa po górniku, który dwa tygodnie wcześniej zginął w wypadku, oraz dwóch kierowców. Przeżyło zaledwie dziewięć osób.
Świadkowie mieli widzieć milicyjny samochód
Za oficjalną przyczynę wypadku prokuratorzy z Bielska-Białej uznali błąd kierowców, którzy nie zachowali ostrożności i nie dostosowali prędkości do warunków na śliskiej szosie.
"Przyczyną katastrof drogowych było niezachowanie przez kierowców prędkości bezpiecznej (poniżej 30 kilometrów na godzinę) w chwili wjazdu na most i właściwej techniki jazdy, (...) co miało miejsce w szczególnie niekorzystnych warunkach atmosferycznych. W nocy temperatura spadła do minus 6 st. Celsjusza. Świadkowie mówili, że na drogach w pobliżu zbiorników wodnych +tworzyły się białe osady zamarzniętych kropel rosy+" - informowała Polska Agencja Prasowa.
Paweł Zyzak, historyk pochodzący z Oczkowa, autor książki "Tajemnica Wilczego Jaru", uważa jednak, że śledztwo było prowadzone tak, by tak naprawdę niczego nie wyjaśnić.
- Śledztwo milicyjne i prokuratorskie poprowadzono tak, by za wszelką cenę udowodnić, iż przyczyną katastrofy była oblodzona jezdnia. Winą obarczono dwóch kierowców autobusów - Józefa Adamka i Bolesława Zonia. Nie wzięto pod uwagę żadnych innych wersji. Akta sprawy dopasowywano do wersji ustalonej w gabinetach władzy - mówił w 2013 roku rozmowie z Mariuszem Nowikiem, wówczas dziennikarzem "Dziennika", dziś pracującym w tvn24.pl.
Zyzak zwrócił uwagę na krążącą wówczas plotkę, że świadkowie widzieli na moście milicyjną nysę. - Opowieść o nysce powstała tuż po wypadku. Stworzyli ją górnicy, którzy przyjechali "kopalniakami" krótko po tym, jak pierwszy z dwóch autobusów spadł w przepaść. Ta legenda przedostała się potem do szerszego ogółu i rozeszła po całej Żywiecczyźnie (...) Nie przekraczając kompetencji naukowca, mogę powiedzieć, że na moście prawdopodobnie doszło do zderzenia autokaru z jakimś pojazdem, najpewniej radiowozem MO - tłumaczył Zyzak w "Dzienniku".
Listę ofiar otwierają i zamykają kierowcy
W okresie PRL wiele katastrof drogowych tuszowano. Podobnie było w 1969 roku, gdy autobus spadł z mostu w Nowym Mieście nad Wartą.
- Był to jeden znany schemat działania mediów ogólnopolskich w tamtym okresie – mówił Tomasz Cieślak z Instytutu Pamięci Narodowej w Poznaniu. Jak podawał, z ustaleń IPN wynika, że podobnych katastrof w latach 1945-1989 było około 100. Zginęło w nich około 2500 osób. - Wiemy tylko o niewielu z nich, tylko dlatego, że były głośne - podkreślał.
Ofiary katastrofy w Oczkowie upamiętnia tablica przy moście. Ich listę, ułożoną w porządku alfabetycznym, otwierają i zamykają kierowcy. Pierwszy autobus prowadził Józef Adamek, ojciec pięściarza Tomasza Adamka. Za kierownicą drugiego zasiadał Bolesław Zoń. Najmłodsze ofiary miały po 18 lat, najstarsza 48.
Tragedia w Oczkowie była drugą pod względem liczby ofiar katastrofą, jakie wydarzyły się po wojnie na polskich drogach. W największej, gdy w 1994 r. pod Gdańskiem autobus uderzył w drzewo, zginęły 32 osoby, a 43 odniosły rany.
Źródło: PAP, tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: Starostwo Powiatowe w Żywcu