|

"My, Polacy, wiedzieliśmy, że nie można dawać byle czego, bo sami na sobie przeżyliśmy otrzymywanie pomocy, która była różna".

- Byliśmy atakowani za to, że nie pomagamy w Polsce, ale poza granicami, a przecież Polska też pomocy potrzebowała. Ja na to odpowiadałam: "To prawda, że nie jesteśmy bogaci, ale mamy się czym podzielić" – początki pomocy humanitarnej niesionej przez Polaków w rozmowie z Anitą Werner wspomina Janina Ochojska, założycielka Polskiej Akacji Humanitarnej. 

Artykuł dostępny w subskrypcji

I ludzie się dzielili.

A zaczęło się od specjalnego koncertu zespołu Gawęda, który odbył się w Pałacu Kultury i Nauki w Warszawie, a który poświęcony został byłej Jugosławii. Biletami na ten koncert były mąka, kasza, cukier albo czekolada. Została stworzona lista produktów, które można było przynieść

I ludzie przynieśli. Trzy i pół tony. 

Polska Akcja Humanitarna (przez pierwsze dwa lata działająca jako Polska Fundacja EquiLibre) powstała w odpowiedzi na wojnę na Bałkanach. Konwoje jechały do oblężonego Sarajewa bez łączności między ciężarówkami, wolontariusze bez kamizelek kuloodpornych.

- Drugi konwój wyjechał pod koniec lutego 1993 roku i został ostrzelany przy wyjeździe z Sarajewa. Zginęła wtedy Chantal Godinot, francuska wolontariuszka, matka czwórki dzieci, a dwóch naszych kierowców zostało rannych. Pamiętam, że później zastanawialiśmy się nad tym, co dalej – czy jest zbyt niebezpiecznie i nie będziemy kontynuować, czy właśnie należy to robić, bo jeśli przestaniemy, to okaże się, że snajperzy, którzy ostrzelali konwój, mieli rację, i strzałami można zatrzymać pomoc humanitarną – wspomina Janina Ochojska.

Nie przestali jeździć. 

Ochojska zawsze o kulach.

Ze swojej niepełnosprawności – twierdzi - też czerpała siłę. Serbów na posterunkach pytała: "Kaleki nie przepuścicie?". Tłumaczyłam, że jadę do takich samych jak ja. To ułatwiało i nas przepuszczali.

A co jest i zawsze było najtrudniejsze w pomaganiu?

- Najtrudniejszy jest wybór między pomaganiem a niepomaganiem. Zawsze tłumaczyłam osobom jadącym na misję, że pomagając, najbardziej zastanawiamy się nad tą grupą, której nie pomożemy. Ten wybór: komu nie pomożemy – to jest właśnie pomaganie. Nie da rady pomóc wszystkim, dlatego trzeba dokonywać trudnych wyborów – mówi Ochojska.

O tych najtrudniejszych wyborach, o misji, w której sama została ranna, o pomaganiu teraz Ukraińcom, o tym, jak w Afganistanie zareagowano na koce z Polski i jak spotkała w windzie Jarosława Kaczyńskiego – Janina Ochojska opowiada Anicie Werner.  

Myśli pani, że gdzieś w niebie, o którym jako astronomka dużo pani wie, jest Bóg?

Zawsze zadawałam sobie to pytanie. Kiedy zaczęłam studiować astronomię, uważałam się za osobę niewierzącą. Ale im bardziej wgłębiałam się w astronomię, wchodząc w astrofizykę i kosmologię, to zauważałam, że choć tyle już wiemy, to zawsze pozostawała jakaś tajemnica, której nie sposób dosięgnąć. Zawsze pozostawały pytania, na które nie ma odpowiedzi.

To jak będzie z odpowiedzią na moje pytanie?

Dla mnie Bóg jest właśnie tą tajemnicą. Niby mamy dar poznawania tajemnic, ale chyba nigdy do końca nam się to nie udaje, bo tajemnica zawsze będzie uciekać. Zdradzę pani jedną moją tajemnicę. Kiedy usłyszałam, że Elon Musk zabiera ludzi w kosmos, zamarzyłam, żeby tam polecieć.

Chciałaby pani polecieć w kosmos?

Bardzo. Od dziecka marzyłam o tym, żeby zostać astronomem i kiedy nim zostałam i dostałam etat w Polskiej Akademii Nauk, myślałam, że już mam życie urządzone. Widziałam siebie, jak zgłębiam tajemnice kosmosu, ale na mojej drodze stanęła wtedy pomoc humanitarna. Dokonałam świadomego wyboru, którego absolutnie nie żałuję, ale teraz, kiedy trochę oddaliłam się od codziennej pracy pomocowej, myślę często o tej astronomii i o wszechświecie.

Jak to się stało, że pomoc humanitarna wygrała z astronomią? Jak to się zaczęło?

To było w październiku 1992 roku, fundacja EquiLibre ogłosiła akcję, której celem było przywiezienie do Francji stu dzieci z opiekunkami z obozów w Bośni. Chęć ich przyjęcia zgłosiło 30 tysięcy rodzin. Byłam akurat we Francji, w Lyonie, więc poszłam do ich biura i zapytałam, czy mogę w czymś pomóc. Posadzili mnie przy telefonie, pod który dzwoniły francuskie rodziny, chcące przyjąć do siebie kobiety i dzieci. Wtedy sytuacja w Bośni była podobna do tej obecnej w Ukrainie - mężczyźni nie mogli opuszczać kraju.

Ochojska2
Janina Ochojska: liczę na rodziny polskie, które otworzyły swoje domy i mieszkania
Źródło: TVN24

Na czym dokładnie polegała pani praca?

Trzeba było pogrupować zgłaszające się rodziny według regionów. Potem wybraliśmy te regiony, gdzie można było umieścić uchodźców w większych grupach. Następnie robiliśmy wywiady z francuskimi rodzinami i na tej podstawie dokonywaliśmy wyboru.  

Czy to nie wtedy organizowała pani pomoc także dla Polski?

To było trochę wcześniej, w latach 80. Fundacja EquiLibre nazywała się jeszcze wtedy Amitié Pologne i powstała po to, aby pomagać Polsce. Byłam we Francji, bo przeszłam tam trzy operacje, dzięki którym bardzo długo mogłam chodzić. Zawsze byłam osobą ruchliwą, zaangażowaną w Solidarność, w opozycję, znałam sporo ludzi, a fundacja szukała kontaktów. Więc kiedy wróciłam po leczeniu do Torunia, zostałam kimś w rodzaju ich przedstawiciela, wolontariusza.

I do czego konkretnie przydały się te pani kontakty?

Do Torunia i Krakowa przyjeżdżały ich konwoje, zajmujące się głównie pomocą medyczną, w tym także pomocą dla niemowląt, a ja organizowałam przyjęcie takiego konwoju. Na miejscu czekali ludzie i gotowa przestrzeń w kościele redemptorystów, gdzie są duże podziemia, i tam była także grupa zajmująca się rozdzielaniem darów.

Czyli najpierw pomogła pani swojej ojczyźnie, a później zaczęła się pomoc dla ofiar wojen na całym świecie? Dla kompletnie obcych pani ludzi?

Tak, ale muszę podkreślić jedną rzecz: moje leczenie we Francji również zawdzięczam ludziom, którzy pomogli zupełnie obcej osobie. To było coś nadzwyczajnego. Sama nie miałam żadnych szans na zebranie pieniędzy, a okazało się, że lekarz, który dostał moją historię choroby, napisał do francuskiego ministerstwa zdrowia, które przydzieliło pieniądze na moje leczenie, nawet mnie nie widząc, na podstawie samej opinii lekarskiej. Zresztą ten lekarz też zobaczył mnie osobiście dopiero, gdy przyjechałam, kiedy było już wiadomo, że są pieniądze.

Wyjazd do Sarajewa w 1992 roku był pani pierwszym wyjazdem w rejon wojny?

Tak, to był pierwszy raz. Ubłagałam Alaina Michela, twórcę Fundacji EquiLibre, żeby mnie zabrał ze sobą. Przekonałam go, że się przydam, bo znam polski i rosyjski, a to języki podobne do bośniackiego. 

Pani, osoba niepełnosprawna, poruszająca się o kulach, nagle stwierdziła, że wpakuje się z tymi kulami do konwoju i pojedzie na wojnę?

No tak! Zresztą Alain znał mnie z tych konwojów, które przyjeżdżały do Polski, i wiedział, że potrafiłam wszystko sprawnie załatwić – i z celnikami, i z rozładunkiem. Od zawsze miałam takie zdolności.

Takie, czyli jakie?

W czasach komuny nie miałam nawet telefonu, tylko korzystałam z jednego, który był u mojej sąsiadki. Miałam też koleżankę w Warszawie i od niej można było bezpośrednio dodzwonić się do Francji. Ona nie mówiła po francusku, ale w zeszycie miała zapisane, jak powiedzieć "Janka demande un appel téléphonique", czyli "Janka prosi o telefon".

Nikt nie pukał się w głowę, kiedy ruszała pani do Sarajewa?

Do Sarajewa jechałam z Francji, gdzie miałam przyjaciół, i oni to rozumieli. Obawiali się trochę, ale pożyczyli mi aparat, dali śpiwór i plecak. Mam zdjęcie pod drzewem w ich ogrodzie, jak wyruszam na wojnę. To był początek, w konwoju nie mieliśmy wtedy jeszcze kamizelek kuloodpornych ani łączności między ciężarówkami.

Pamięta pani moment, w którym za oknami ciężarówek zaczęło być widać wojnę?

Tak, to było w Chorwacji. Zobaczyłam poniszczone domy i działa, które stały przy moście. Wtedy zrozumiałam, że to wszystko jest prawdziwe i że sytuacja jest poważna.

Z czym kojarzy się pani Sarajewo?

Z ogromnym zniszczeniem. Z przejazdem przez Aleję Snajperów, przez którą każdy przejazd mógł skończyć się śmiercią, ale to był jedyny wjazd. Sarajewo kojarzy mi się też z przyjaciółmi. Poznałam tam bardzo wielu ludzi, wśród nich Jasmilę Žbanić, bośniacką reżyserkę, która zrobiła później niezwykły film "Grbavica".

SARAJEWO 4
Przedmieścia Sarajewa po ostrzale, marzec 1995 roku
Źródło: Reuters Archive

Było życie towarzyskie na wojnie?

Sarajewo sprzyjało wtedy poznawaniu ludzi. W podziemiach, gdzie znajdowały się nieczynne galerie handlowe, można było napić się kawy albo rakii. Albo jednego i drugiego.

Ale przecież trwała wojna?

Była wojna, ale ludzie potrzebowali też zwykłego życia. W tych podziemiach, ale też na parkingach kwitło życie towarzyskie. Można było pogadać, dowiedzieć się, jak wygląda sytuacja w poszczególnych dzielnicach albo gdzie najbardziej potrzebna jest pomoc, jak wygląda sytuacja szpitali i jak do nich dotrzeć.

Jaką wojnę, wtedy w Sarajewie, pani zobaczyła?

Przede wszystkim zobaczyłam barykady, które pozwalały przejść przez niektóre ulice. Trzeba było się schylać i przebiegać. Pamiętam, jak razem z Wojtkiem Tochmanem (polski reporter i pisarz – red.) poszliśmy do miasta i on mi później powiedział: "Wiesz, Janka, ja sobie uświadomiłem, że zrobiłem ogromny błąd, idąc z tobą. Bardzo się tej myśli wstydzę, ale ty przecież nie mogłaś biec". W takim miejscu jak Sarajewo byłam potencjalnym niebezpieczeństwem dla innych.

SARAJEWO 5
Zniszczone przez wojnę okolice Sarajewa, marzec 1995 roku
Źródło: Reuters Archive

Czy to przez Sarajewo powstała Polska Akcja Humanitarna?

Tak. Data naszego pierwszego konwoju, który tam pojechał, jest naszą symboliczną datą powstania. Nazwę Polska Akcja Humanitarna przyjęliśmy dopiero dwa lata później, początkowo działając jako Polska Fundacja EquiLibre.

I wszystko tak po prostu gładko szło?

No właśnie nie. Wróciłam z Sarajewa po pierwszym wyjeździe i okazało się, że były już przygotowane kolejne ciężarówki. Drugi konwój wyjechał pod koniec lutego 1993 roku i został ostrzelany przy wyjeździe z Sarajewa. Zginęła wtedy Chantal Godinot, francuska wolontariuszka, matka czwórki dzieci, a dwóch naszych kierowców zostało rannych. Pamiętam, że później zastanawialiśmy się nad tym, co dalej – czy jest zbyt niebezpiecznie i nie będziemy kontynuować, czy właśnie należy to robić, bo jeśli przestaniemy, to okaże się, że snajperzy, którzy ostrzelali konwój, mieli rację i strzałami można zatrzymać pomoc humanitarną.

I co było dalej?

Zdecydowaliśmy się działać i można powiedzieć, że była to już Polska Akcja Humanitarna, jeszcze bez nazwy, ale byliśmy już zdeterminowani, żeby rozszerzać pomoc. Postanowiliśmy pojechać także do Serbii, gdzie, co prawda, nie było strzałów, ale były dzieci chore na raka, które potrzebowały pomocy onkologicznej. Z powodu embarga nałożonego wtedy na Serbię brakowało leków i materiałów do obsługi USG i tomografów.

Jaki był pani cel, gdy zakładała pani PAH?

Celem było pokazanie, że Polska, która sama otrzymywała pomoc, staje się krajem, który tę pomoc daje dalej.

Ciężko było ten cel zrealizować? Przecież była pani wtedy pionierką takiej działalności, nie było nikogo przed panią.

Tak, zdawałam sobie z tego sprawę, i tak, było ciężko. Byliśmy atakowani za to, że nie pomagamy w Polsce, ale poza granicami, a przecież Polska też pomocy potrzebowała. Ja na to odpowiadałam: "To prawda, że nie jesteśmy bogaci, ale mamy się czym podzielić". Za te słowa i za to, co zrobiłam wtedy w ciągu roku, zostałam wybrana Kobietą Europy w Brukseli. Wiedziałam, że moją siłą jest też to, że mówię to wszystko i robię jako osoba niepełnosprawna. Wiedziałam, że moja niepełnosprawność będzie poruszać Serbów na posterunkach. Kiedy pytali "A kto tut pogonica konvoja?" ("A kto jest kierowcą konwoju" – red.), to wyskakiwałam z samochodu i mówiłam, że ja, i to robiło na nich wrażenie. Pytałam: "Kaleki nie przepuścicie?". Tłumaczyłam, że jadę do takich samych jak ja. To ułatwiało i nas przepuszczali.

Rzuciła się pani na to wszystko trochę jak z motyką na słońce.

Kiedy wyjeżdżaliśmy z pierwszym polskim konwojem, jechałam moim samochodem jako prowadząca, a za mną 12 ciężarówek i autokar z dziennikarzami, i dokładnie pamiętam tamto uczucie. Pomyślałam sobie, że jeśli to mi się udało zrobić, to jestem w stanie zrobić wszystko i nie ma rzeczy niemożliwych. Poczułam wtedy, że naprawdę mogę coś zmienić.

PAH zmienia do dziś.

No właśnie, to uczucie wciąż we mnie jest. Organizacja nadal działa, więc stworzyłam coś, co trwa już 30 lat. Chciałam pokazać, że Polska jest krajem ludzi wrażliwych i że Polacy potrafią pomagać, a, co więcej, umieją to robić dobrze.

SOS UKRAINA _ PAH
SOS Ukraina
Źródło: Polska Akcja Humanitarna

Trudno było nauczyć ludzi pomagać?

Tak, to było trudne. 

Od czego ta nauka się zaczęła?

Od specjalnego koncertu zespołu Gawęda, który odbył się w Pałacu Kultury i Nauki w Warszawie, a który poświęcony został byłej Jugosławii. Biletami na ten koncert były mąka, kasza, cukier albo czekolada. Została stworzona lista produktów, które można było przynieść. Pakowaliśmy to do oznakowanych kartonów i na koniec koncertu te wszystkie dary wjechały na scenę. Ważyły łącznie trzy i pół tony. Powiedziałam wtedy do publiczności: "Zobaczcie, przynieśliście pomoc w swoich rękach, a teraz nikt nie potrafiłby tego sam podnieść, bo tyle się uzbierało".

Piękna lekcja.

Później wszystkie te rzeczy pojechały do Sarajewa, a my zaczęliśmy program edukacji humanitarnej, pokazując, że moc tak naprawdę jest w człowieku.

Co to znaczy?

To, że każdy z nas każdą indywidualną decyzją może zbudować ogromną pomoc. Pamiętam, że zaangażowaliśmy dzieci w szkołach do robienia "paczek pokoju". W ten sposób mogły też nawiązać kontakt z dziećmi z Sarajewa. Wymyślaliśmy różne akcje, aż to wszystko urosło i stało się poważnym programem edukacyjnym.

Jakim sposobem namawiała pani Polaków do pomocy ludziom, którzy są tak daleko i tak mało na ich temat wiadomo?

My wykonywaliśmy wolę naszych ofiarodawców, a oni nie dawali nam na pomoc w Polsce, ale na pomoc na przykład w Bośni, w Kazachstanie, w Czeczenii. Potem to już poleciało i było wiele innych krajów. Rzeczywiście, z początku nawet wojna w byłej Jugosławii była Polakom obca. Część ludzi nie czuła więzi, a przez to również potrzeby, żeby pomagać.

Edward Miszczak: zebraliśmy prawie osiem milionów złotych dla PAH-u
Źródło: TVN24

Jak pani nauczyła ich patrzeć inaczej?

Nauczyłam się od Francuzów, aby wykorzystywać media. Wtedy bardzo lubiła mnie Telewizja Polska i byłam tam często zapraszana. Dziennikarze też chcieli z nami jeździć do Bośni, bo wiedzieli, że przez nas się tam dostaną, udowodniliśmy, że potrafimy tam dojechać. Później chcieli z nami jeździć także w inne miejsca, więc warunkiem uczestnictwa w wyjeździe było to, że później powstawały materiały, artykuły, a nawet wystawy, jeżeli jechał z nami fotograf.

I przez media Polacy mogli się dowiedzieć, że na przykład w Sudanie potrzebne są studnie?

Rozwijaliśmy program edukacji humanitarnej, powstawały kluby PAH i kluby wolontariuszy. Częścią edukacji było mówienie o krajach, które są ubogie lub rozwijające się. Akcja "Studnia dla Sudanu" stała się jedną z naszych flagowych i wiele osób chciało w niej uczestniczyć.

Za dużo ogólników, proszę dać mi konkretny przykład.

Kiedyś zgłosiła się do nas pani, która razem z bratem dla ich 90-letniego ojca, uczestnika powstania warszawskiego, postanowili sfinansować zbudowanie studni w Sudanie Południowym. Tak też się stało, a każda nasza studnia ma tabliczkę z nazwą. Innym razem zgłosił się do nas pan, który powiedział, że chciałby dać milion złotych na budowę studni w Sudanie, ale miał warunek, aby każda z nich nosiła imiona wielkich Polaków. Proszę bardzo: pan dał listę, a my zbudowaliśmy studnie i odpowiednio podpisaliśmy tabliczki. Co więcej, w tych wioskach zorganizowaliśmy lekcje o Polsce, aby wyjaśnić mieszkańcom, kim był Kopernik i Curie-Skłodowska.

Polska Akcja Humanitarna zaczynała swoją działalność na początku lat 90. Jak udawało się pani skutecznie prosić o pomoc w czasach, gdy tak wiele osób miało tak niewiele?

Ludzie mieli niewiele, ale byli gotowi się dzielić, a też potrzeby naszej organizacji nie były zbyt duże. Przez pierwszy rok działalności zatrudnialiśmy tylko jedną osobę, naszą sekretarkę, która ogarniała różne rzeczy, a my wszyscy byliśmy wolontariuszami. Po drugie – ciężarówki dostawaliśmy od firm bezpłatnie, a czasami nawet opłacały dla nas paliwo. Kierowcy jeździli jako wolontariusze. Dary dostawaliśmy od różnych firm i osób prywatnych, czasami trzeba było coś dokupić, ale na to zawsze udawało się zdobyć fundusze. Na początku wcale nie potrzebowaliśmy tak dużo pieniędzy.

A później?

Później trudniej było pozyskać ciężarówki i musieliśmy płacić za paliwo. Ale dosyć szybko zakończyliśmy etap konwojów i zaczęliśmy zakładać misje. Pierwsza była w Kosowie. Druga była w Czeczenii i tam byliśmy właściwie jedyni. Otworzyliśmy dwie stacje oczyszczania wody i stworzyliśmy system jej dystrybucji. To był nasz pierwszy program wodny, ponieważ okazało się, że w mieście nie było wody. Była tylko woda z ropą.

Jakim cudem nagle, w Czeczeni, stworzyliście czystą wodę?

Dostaliśmy od Szwedów fantastyczny filtr, który w ciągu godziny filtrował 25 tysięcy litrów. Taką oczyszczoną wodę rozwoziliśmy, albo do cystern, które zostały jeszcze po pierwszej czeczeńskiej wojnie, albo zakładaliśmy tak zwane poduszki wodne, które mieściły 10 tysięcy litrów i stawialiśmy je najpierw przy szpitalach, później przy szkołach, a potem w miejscach zamieszkania ludzi. Mieliśmy 300 takich punktów, pięć filtrów i dwie stacje filtrujące, więc staliśmy się głównym dostawcą wody pitnej. Budowaliśmy toalety, sprzątaliśmy miasto, stawialiśmy kosze na śmieci.

A kiedy w Afganistanie szef misji Międzynarodowego Czerwonego Krzyża mówi do pani, że tak ładnych koców w pomocy humanitarnej jeszcze nie widział, to jest to komplement?

Tak! Niestety często kupowane są najtańsze rzeczy, na przykład koce, które nieładnie pachną, które są jak gruby filc. Ja pod takimi kocami nie chciałabym spać i dlatego innym też bym ich nie dała. My, Polacy, wiedzieliśmy, że nie można dawać byle czego, bo sami na sobie przeżyliśmy otrzymywanie pomocy, która była różna. Nie chcieliśmy otrzymywać czegoś, co nadaje się do wyrzucenia.

A kiedy zaczęliśmy rozumieć, czym jest pomoc humanitarna?

Na pewno części osób uświadomił to nasz duży konwój z lipca 1993 roku, w którym pojechały takie osoby, jak Jacek Kuroń, Adam Michnik, Marek Edelman, Henryk Wujec, Zbyszek Bujak, a także pan Stanisław Wyganowski, ówczesny prezydent Warszawy.

Czyli pojechały osoby znane.

Tak. W sumie było 20 ciężarówek. Niestety nie dojechał do celu. Utknęliśmy w Splicie. Nie dostaliśmy wtedy zgody na wjazd do Sarajewa, bo na drodze toczyły się walki. Miałam później śmieszną sytuację, podczas 25. albo 30. rocznicy powstania KOR-u. Działo się to za czasów prezydentury Lecha Kaczyńskiego. W Pałacu Prezydenckim zorganizowano koncert i wielką fetę. Pamiętam, że nie mogłam dostać się z koncertu do pałacu, bo nie mogłam wejść po tych wielkich schodach, więc BOR-owcy pokazali mi, gdzie jest winda. Wsiadłam, a ona się w pewnym momencie zatrzymuje i wchodzi do niej dwóch panów Kaczyńskich. Jarosław Kaczyński odezwał się wtedy do mnie: "My się chyba poznaliśmy w Sarajewie". Ja powiedziałam, że nie, że poznaliśmy się w Splicie, bo przecież ten konwój do Sarajewa nie dojechał.

Z których akcji Polskiej Akcji Humanitarnej jest pani najbardziej dumna?

To jest trudne pytanie, ponieważ musiałabym wybrać te, w których pomoc była ważniejsza. A gdzie pomoc była ważniejsza?

Proszę jednak spróbować. Która pierwsza przychodzi pani do głowy?

Czeczenia, bo była naszą pierwszą poważną misją, finansowaną później przez Unię Europejską. Byliśmy i jesteśmy jedyną afiliowaną organizacją przy UE. Także Somalia i Sudan Południowy, gdzie mamy już zbudowanych około tysiąca studni, ale prowadzimy tam również inne programy pomocowe.

Co jest najtrudniejsze w pomaganiu i z czego ten proces się tak naprawdę składa?

Najtrudniejszy jest wybór między pomaganiem a niepomaganiem. Zawsze tłumaczyłam osobom jadącym na misję, że pomagając, najbardziej zastanawiamy się nad tą grupą, której nie pomożemy. Ten wybór: komu nie pomożemy – to jest właśnie pomaganie. Nie da rady pomóc wszystkim, dlatego trzeba dokonywać trudnych wyborów.

Pamięta pani jeden z takich trudnych wyborów?

Tak, to było w naszym czeczeńskim biurze w Groznym. Przychodzili tam ludzie, prosząc o różne rzeczy. Kiedy akurat tam byłam, przyszła pani, która miała bardzo zaawansowanego raka piersi i prosiła nas o pieniądze na wyjazd do Rostowa. Daliśmy jej ze swoich, z tego, co mieliśmy w kieszeniach. Później powiedziałam pracownikom: po tej pani przyjdą następne i nie chodzi o to, że nam może zabraknąć pieniędzy, ale nasze zadanie było tam inne. Mieliśmy dostarczać wodę, budować toalety, oczyszczać miasto czy budować piece do spalania odpadów medycznych. I na tym musieliśmy się koncentrować.

Ma pani doświadczenie niesienia pomocy na całym świecie. Czy takie miejsca, w których jest zło i cierpienie, mają jakiś wspólny mianownik, mimo że na mapie są daleko od siebie?

Na pewno jest nim duży kryzys humanitarny. Raz jest spowodowany siłami natury, raz jest dziełem człowieka, jak wojna. To, co jest wspólne, to ludzie, którzy bez pomocy z zewnątrz sobie nie poradzą. Czasem jest też tak, że ta pomoc jest potrzebna po to, aby okazać solidarność.

Na przykład także takiemu państwu, które teoretycznie stać na udzielenie pomocy swoim obywatelom?

No właśnie. Tak było na przykład w 2011 roku po trzęsieniu ziemi w Japonii. Zaczęliśmy zbierać pieniądze na pomoc dla tych ludzi, a niektórzy stukali się w głowę. Zapytałam w końcu publicznie: jak by się czuli Polacy, gdyby jakaś straszna katastrofa wydarzyła się u nas, a wszyscy mówiliby "Polacy są zbyt bogaci, żeby im pomagać"? W takiej sytuacji byli wtedy Japończycy. 

Naoglądała się pani trochę zła i cierpienia na świecie. Takie widoki znieczulają?

Absolutnie nie. Jak zaczynam opowiadać o dzieciach, które spotkałam na swojej drodze i o cierpieniu, jakie widziałam, to nawet podczas publicznych wystąpień mam łzy w oczach.

Opowie mi pani jedną taką historię?

W Sudanie Południowym są wioski, w których ludzie nie mają i nie znają elektryczności. W jednym z takich miejsc wierciliśmy akurat studnie i podszedł do mnie chłopak, zaczął do mnie mówić po angielsku. Okazało się, że uczył się języka sam, bo chce zostać lekarzem. Uczy się też matematyki i fizyki ze starych podręczników. Zaczęliśmy rozmawiać. Opowiadał mi o wojnie, o swojej rodzinie, o tym, kogo mu zabili, co widział. Później powiedział, że chciałby móc kupić tyle krów, aby móc studiować, bo tam krowy są właściwie środkiem płatniczym. I nagle pyta mnie, jak wygląda mój kraj, czy też mamy krowy.

I pewnie w finale tej historii wcale nie chodzi o krowy.

Otworzyłam komputer i pierwsze zdjęcie, które znalazłam, było nocną fotografią Warszawy. On spojrzał na ten obrazek i powiedział: "Ojej, ile ognisk”. Rozumie pani? On wcześniej nie widział elektryczności.

Dużo się tam zmieniło od tamtego czasu?

Sudan mam w sercu i chciałabym jeszcze kiedyś móc tam pojechać, zobaczyć na własne oczy te wioski, gdzie postawiliśmy studnie. One dzisiaj wyglądają już zupełnie inaczej. Jest zielono, kobiety podlewają ogródki, hodują warzywa. Widać efekt tej wody, która jest czysta i dostępna.

Pani się niczego nie boi?

Boję się.

Czego?

Nauczyłam się takiego bania się, które wyostrza zmysły i nie pozwala na błazenadę.

A czym jest błazenada?

To na przykład pojechanie wieczorem do miasta, bo jest akurat ochota na piwo, a później trzeba przecież wrócić z tego miasta samemu, po zmroku.

A kiedy bała się pani najbardziej?

Kiedyś, wyjeżdżając z Tuzli w Bośni, pomyliliśmy drogę i wjechaliśmy na serbskie wojska. Wyczołgaliśmy się z samochodów, przylegając do ziemi, i czekaliśmy, aż skończą się strzały. Na szczęście nie był to otwarty front i z drugiej strony zbliżyli się do nas Bośniacy. Powiedzieli, że pomyliliśmy trasę i skierowali nas we właściwie miejsce. Znaleźliśmy się wtedy pod ostrzałem i to aż dziwne, że nikomu nic się nie stało.

Pamiętam moment, kiedy cała Polska bała się o panią, gdy miała pani wypadek podczas powrotu konwoju z Afganistanu.

Wracaliśmy z Rostaku, to był 1998 rok. Kolega, który prowadził samochód zamykający konwój, zagapił się. Wjechał w tył naszej ciężarówki, kiedy stanęliśmy z resztą pojazdów. Byłam wtedy dość mocno połamana, straciłam też dwa zęby i oczywiście z tego powodu rozpaczałam najbardziej.

Jaka była pani pierwsza myśl po wypadku?

Że mam okropną dziurę w wardze i co ja teraz zrobię. Bałam się też o to, że mogę mieć jakieś wewnętrzne obrażenia, ale w szpitalu okazało się, że wszystko jest w porządku. Ostatecznie miałam pogruchotane kolano, złamane biodro i pokiereszowaną twarz, bo uderzyłam nią o pulpit. Pomału z tego wyszłam.

Po tamtym wypadku świętowała pani to, że przeszła pani dwudziestą piątą operację w życiu. To na pewno był powód do świętowania? 

Wtedy udało mi się nawet przemycić butelkę szampana na salę operacyjną. Oczywiście, została najpierw schowana do lodówki i wypita po zabiegu. Taką miałam fantazję, a poza tym byłam naprawdę bardzo wdzięczna, bo dobrze się mną zajęli w tym krakowskim szpitalu.

Powiedziała pani kiedyś: "Uważam, że z cierpieniem należy się zmagać. Więcej, uważam, że jest ono nierozłącznie związane z rozwojem człowieka – czyni go wrażliwszym na potrzeby i przeżycia innych". Trzeba cierpieć, aby być zdolnym do szlachetności i stać się wartościowym?

Nie, cierpienie nie uszlachetnia, ale na pewno w jakimś stopniu nas uwrażliwia. Wiele przeżyłam jako osoba niepełnosprawna: upokorzenia, dużo bólu, niepewności, bałam się o to, co będzie z moim życiem, czy ktoś w ogóle będzie się chciał ze mną przyjaźnić. Większość młodości, z powodu mojej choroby, spędziłam w ośrodkach zamkniętych, a tam wychowywano na twardych ludzi.

I co pani z tych ośrodków pamięta?

Że nie należy nad sobą płakać i użalać się. Dyro nam mówił, że mamy więcej, a nie mniej i w związku z tym, coś trzeba zrobić. Chyba więc lepiej rozumiem osoby, które cierpią, ale żeby pomagać, wcale nie trzeba samemu przez coś takiego przechodzić. 

Zachorowała pani na polio w wieku zaledwie ośmiu miesięcy. To zdeterminowało całe pani życie. 

My, to znaczy grupa z ośrodka w Świebodzinie, zostaliśmy wychowani na ludzi, którzy mają się nie bać życia i zrobić z nim coś sensownego na tyle, na ile się da. Dziś mam świadomość, że swojej chorobie bardzo dużo zawdzięczam. Kogo ja nie poznałam! Znałam się z Tadeuszem Mazowieckim, z księdzem Tischnerem, z Jackiem Kuroniem, mogłabym tak wyliczać bez końca. Prowadzę superciekawe życie. Myślę, że kiedy człowiek czuje się potrzebny, to dodaje mu to energii. Czasami ktoś mnie zapyta, co mnie napędza – no właśnie to.

Co pani myśli, widząc niesamowitych Polaków, którzy pomagają teraz Ukraińcom?

Byłam pewna, że my tacy jesteśmy, tylko nie mieliśmy okazji tego wyrazić. Nie spotkaliśmy się jeszcze z aż taką potrzebą pomocy. Wierzę, że doświadczenie, przez które teraz przechodzimy, to jest dobra szkoła – ludzie zobaczą też własną sprawczość, a wydaje mi się, że to jest ważne.

Czego ludzie z Ukrainy teraz najbardziej potrzebują, oprócz pokoju i nowego domu?

Przede wszystkim pomocy humanitarnej, a także pomocy wojskowej. Wiem, że są ludzie, którzy się tym zajmują. A z kolei wiem, że ludzie w PAH dzień i noc pracują, żeby ich pomoc dla Ukraińców była jak najlepsza. Nawet jeśli tym razem nie biorę w tym udziału, bo jestem w Parlamencie Europejskim i nie chcę łączyć tych dwóch funkcji, to mam świadomość, że moja organizacja się sprawdza.

Wiele osób powtarza, że pomoc dla Ukrainy to będzie maraton, że trzeba oszczędzać siły na potem.

Tak będzie, bo kiedyś ta wojna się skończy i ludzie będą potrzebować pomocy w odbudowaniu kraju. My już się przygotowujemy do reperacji ujęć wodnych, to nasza specjalność, woda jest podstawą. Kiedy nastanie pokój, trzeba będzie odbudować też szpitale, szkoły, przedszkola. Trzeba będzie pomóc im odbudować domy. Jak patrzę na to, co się teraz dzieje w Mariupolu, to myślę, że trzeba będzie zbudować od nowa całe miasta.

Janina Ochojska o tym, jak pomagać Ukraińcom
Źródło: TVN24

O czym przede wszystkim powinniśmy pamiętać, kiedy pomagamy?

O tym, że potrzeba pomocy nie kończy się wraz z jej udzieleniem. Potrzebne są różne rodzaje pomocy i może nią być również uśmiech czy przytulenie. Dzisiaj Ukraińcy w Polsce również tego bardzo potrzebują.

Czy to naprawdę tak działa, że tyle, ile dobra damy światu, tyle samo do nas wróci?

Nawet więcej.

Z całym szacunkiem, ale jest pani tego zaprzeczeniem. Przez 67 lat życia musiała pani unieść tyle, ile mało kto by uniósł. Polio, niepełnosprawność, wypadek, niedawno rak.

Z drugiej strony, kiedy dowiedziałam się, że mam raka, to pomyślałam o tym, jak o zadaniu. Naprawdę nie poczułam się jakoś nieszczęśliwa z tego powodu. Okazało się, że mogę bardzo wiele dać innym kobietom, które przechodzą raka piersi.

Czyli nawet mając raka, pani pomaga.

Pisały do mnie wiadomości i maile, pytały o różne sprawy. To zawsze jest doświadczenie, które można wykorzystać. Proszę mi wierzyć, czuję się bardzo spełnioną i szczęśliwą osobą. 

Czytaj także: