"Moje dziecko wie, że o nie walczyłam"

Pani Beata żyje w ciągłym strachu
Pani Beata żyje w ciągłym strachu
Źródło: TVN24
- Moje dziecko wie, że walczyłam o niego i że go bardzo kocham - powiedziała w "Magazynie 24 Godziny" w TVN24 ukrywająca się przed policją Beata Pokrzeptowicz-Meyer. W październiku uprowadziła z Niemiec swojego syna, bo jak twierdzi, inaczej nie mogła walczyć z krzywdą, jaką wyrządzono jej i dziewięcioletniemu Moritzowi.

Po rozwodzie przez pięć lat sama wychowywała syna. Wyjechała z nim jednak na osiem miesięcy do Polski - jak twierdzi jej eksmąż - bez jego zgody. Za to została pozbawiona przez sąd praw rodzicielskich. Teraz Beata Pokrzeptowicz-Meyer jest ścigana niemieckim listem gończym.

Według prokuratury w Dusseldorfie, na jednej z ulic tego miasta Polka uprowadziła dziewięcioletniego synka, do którego nie miała praw rodzicielskich. Grozi jej za to pięć lat więzienia.

Sama nie wiem, czy się śmiać, czy płakać. Z jednej strony jestem bardzo szczęśliwa, że jest ze mną, widzę, że jest tak, jak było dawniej. Z drugiej strony żyję w strachu: boję się otworzyć drzwi, boję się wyjść na ulicę, boję się robić zakupy. Beata Pokrzeptowicz-Meyer

"Zrób coś dla swojego dziecka"

- Sama nie wiem, czy się śmiać, czy płakać - zaczęła rozmowę z TVN24. - Z jednej strony jestem bardzo szczęśliwa, że jest ze mną, widzę, że jest tak, jak było dawniej – powiedziała pani Beata. – Z drugiej strony żyję w strachu: boję się otworzyć drzwi, boję się wyjść na ulicę, boję się robić zakupy – dodała.

A do byłego męża zwróciła się z apelem: - Przestań wysyłać na mnie policję (…) bądź dojrzałym człowiekiem – mówiła. - Po prostu zrób coś dla swojego dziecka i bardzo cię proszę, żebyś umożliwił nam normalne życie. (...) Bardzo proszę, żebyś uznał, że jestem na równi z tobą - mówiła ze łzami w oczach. - Zrób to dla niego - prosiła.

Decyzja o porwaniu

Decyzję o porwaniu podjęła po przegraniu wszystkich spraw w polskich i niemieckich sądach, gdy zdała sobie sprawę, że legalną drogą nic nie załatwi. - Próbowałam zrobić wszystko na drodze prawnej – mówiła kobieta. Jednak to - jak mówi - nie przyniosło to skutku, więc zdecydowała się na desperacki krok.

Niemiecki ojciec mojego syna uważa, że Moritz ma jeden dom i ten dom jest w Niemczech (...) natomiast nie uznaje, że dziecko może też mieć dom matki. (...) Ja nie mam nic przeciwko temu, żeby dziecko było u ojca, ale ojciec nie może zakazywać, żeby syn widział matkę. Na to nie mogę się zgodzić. Beata Pokrzeptowicz-Meyer

Uprowadziła swojego syna pod koniec października, gdy Moritz był w towarzystwie obecnej żony byłego męża pani Beaty. - Można to nazywać porwaniem, ja wystąpiłam przeciwko bezprawiu, które poczyniono mojemu dziecku i mnie - odpiera zarzuty kobieta. - Nie żałuję tego, co zrobiłam, ponieważ moje dziecko dowiedziało się prawdy - mówi.

Życie w ukryciu

Od dwóch miesięcy ukrywa się przed policją i obawia się, że pewnego dnia zostanie odnaleziona i odbiorą jej dziecko. Dlatego podjęła szczególne środki ostrożności.

- Mam kontakt tylko z wybranymi osobami. Zmieniam miejsca pobytu, zmieniam telefon, w ogóle nie kontaktuję się przez internet - wymienia. - Wychodzimy na spacer, ale mamy ułatwione warunki, bo teraz bardzo szybko robi się ciemno - dodaje.

Nie ukrywa jednak, że boi się konsekwencji. Dodaje, że syn jest na wszystko przygotowany i powiedziała mu, że może trafić do więzienia.

Ucieczka lepsza niż rozłąka

Mimo ogromnego stresu w jakim żyje, nie żałuje swojej decyzji, bo rozłąka jest gorsza od ukrywania się. Nie widziała Moritza przez ponad dwa lata - od sierpnia 2006 roku do października tego roku. - Mąż zakazał mi zbliżać się do szkoły - mówiła na antenie TVN24. - Jak tylko się zjawiłam, zjawiała się policja - dodała.

Gdy zaś Moritz pytał o nią, mąż miał zagrozić, że przy następnym podobnym pytaniu wrzuci go do stawu. Oczerniał też panią Beatę w oczach syna. "Mama jest chora na głowę (…) matka cię uprowadzi" - miał mówić. Zakazał mu też używać, zdaniem matki, języka polskiego. Gdy zobaczyła syna w październiku, potrafił powiedzieć tylko "mama" i "cześć", choć do odebrania praw rodzicielskich wychowywany był jak dziecko dwujęzyczne.

"Problem można załatwić tylko politycznie"

Mam kontakt tylko z wybranymi osobami. Zmieniam miejsca pobytu, zmieniam telefon, w ogóle nie kontaktuję się przez Internet. Wychodzimy na spacer, ale mamy ułatwione warunki, bo teraz bardzo szybko robi się ciemno. Beata Pokrzeptowicz-Meyer

- Niemiecki ojciec mojego syna uważa, że Moritz ma jeden dom i ten dom jest w Niemczech (...) natomiast nie uznaje, że dziecko może też mieć dom matki - uważa pani Beata. - Ja nie mam nic przeciwko temu, żeby dziecko było u ojca, ale ojciec nie może zakazywać, żeby syn widział matkę. Na to nie mogę się zgodzić - zaznaczyła.

Dodała także: - Wydaje mi się, że problem można załatwić tylko politycznie. Chciałabym, żeby Jugendamt przestał się wtrącać do mojej rodziny, żeby mnie traktowano na równi z ojcem i żebyśmy my we dwoje tylko decydowali o losach mojego dziecka.

Niesprawiedliwe Jugendamty?

Chciałabym, żeby Jugendamt przestał się wtrącać do mojej rodziny, żeby mnie traktowano na równi z ojcem i żebyśmy my we dwoje tylko decydowali o losach dziecka. Beata Pokrzeptowicz-Meyer

Pani Beata jest jedną z wielu Polek zmagających się w Niemczech z Jugendamtami, urzędami ds. młodzieży. Najpierw odebrano jej prawa rodzicielskie, ale miała możliwość widywania Moritza na kontrolowanych spotkaniach w języku niemieckim. Od dwóch lat w ogóle zakazano jej widzeń.

Zdaniem wielu komentatorów Jugendamty, oceniające podobne sprawy, są stronnicze. To one są głównym wrogiem zarówno polskich, jak i innych rodziców, którym odebrały w Niemczech dzieci. Urzędów mających tak ogromne kompetencje, których sugestiami kierują się niemieckie sądy, nie ma w żadnym innym kraju Europy.

To problem nie tylko Polaków

– Mamy ponad 200 skarg związanych z działalnością tych urzędów – mówił "Rzeczpospolitej" Marcin Libicki, przewodniczący Komisji Petycji Parlamentu Europejskiego. Komisja przygotowuje raport, w którym próbuje zwrócić uwagę na występujące w Niemczech zjawisko dyskryminacji językowej dzieci.

Niemiecka gazeta "Sueddeutsche Zeitung" w jednym ze swoich wydań potwierdza, że doszło w Niemczech do przypadków, w których zabroniono polskim rodzicom z mieszanych małżeństw po rozwodzie rozmawiania z dziećmi po polsku.

- Między innymi uzasadniano to tym, że rodzice - którzy mogli mieć kontakt z dziećmi jedynie pod nadzorem władz - mogliby w trakcie rozmowy po polsku przygotowywać dzieci do uprowadzenia (...). W tych przypadkach - jak przyznaje Ministerstwo Spraw Zagranicznych w Berlinie - popełniono błędy - pisze "SZ".

Według gazety, przedstawiciele niemieckiego rządu uważają, że należałoby znaleźć regulację UE, która gwarantowałaby każdemu obywatelowi Unii prawo do rozmawiania ze swym dzieckiem w ojczystym języku. - Problem bowiem dotyczy nie tylko Niemców i Polaków, ale także wielu obywateli Europy, których mieszane małżeństwa się rozpadły - ocenia dziennik.

Źródło: TVN24, tvn24.pl

Czytaj także: