- Był już późny wieczór. Ci wszyscy, którzy byli jeszcze w pracy, przyszli obejrzeć wynik. Analizowaliśmy dane: nachylenie krzywej, tempo jej wzrostu, sprawdzaliśmy parametry. Wszyscy byli podekscytowani - doktor Katarzyna Pancer opowiada o momencie, w którym jej zespół wykrył pierwszy w Polsce przypadek koronawirusa. Z dr Pancer, wirusologiem, diagnostą i kierownikiem laboratorium BSL-3 w Warszawie, rozmawia Dariusz Kubik z magazynu "Czarno na białym" TVN24.
Dr Katarzyna Pancer od dekady kieruje jednym z najlepiej zabezpieczonych laboratoriów w Polsce. W BSL-3 w Narodowym Instytucie Zdrowia Publicznego w Warszawie przechowywane są najgroźniejsze dla człowieka wirusy i bakterie. To tam na początku marca zdiagnozowano pierwszy przypadek koronawirusa w Polsce. 12-osobowy zespół doktor Pancer przebadał do tej pory ponad tysiąc próbek. Niespodziewanie musiał przerwać pracę. Część osób trafiła na kwarantannę, bo u jednej z pracownic instytutu wykryto koronawirusa SARS-CoV-2. Zakażona kobieta nie pracowała w samym laboratorium, ale jego działalność zawieszono. Nie wiadomo, kiedy wznowi prace.
Czy jest pani zmęczona?
Bardzo.
Nie odespała pani jeszcze?
Odespałam (śmiech), ale jestem zmęczona tą całą sytuacją, bo najpierw przygotowywaliśmy się do wprowadzenia testów i siedzieliśmy po nocach, potem wprowadzaliśmy je. Dużo było z tym wszystkim stresu z powodu różnych dodatkowych problemów niezależnych od nas. A na koniec nawał pracy związany już z badaniami próbek pacjentów.
A teraz?
Kwarantanna.
Co takiego się stało, że jest pani na kwarantannie?
U jednej z osób pracujących w instytucie wykryto zakażenie. I ta osoba prawdopodobnie podała, że miała ze mną kontakt.
Czy miała z panią bezpośredni kontakt?
Nie przypominam sobie. Uważa się, że powinno być to co najmniej 15 minut rozmowy lub przebywania w bliskim kontakcie. A ja nawet nie pamiętam twarzy tej koleżanki.
Kto zdecydował, że jest pani na kwarantannie?
Stacja sanitarna. Podejrzewam, że gdy wskazano mnie jako osobę, która miała kontakt z tą zakażoną, to automatycznie wpisano mnie na listę do kwarantanny. Nikt o tym ze mną nie rozmawiał. A ja też nie zamierzam dyskutować ani się wykłócać.
Zrobiono już pani test na obecność koronawirusa?
Tak się złożyło, że byłam obecna przy wykryciu zakażenia u tej osoby, więc od razu cały nasz zespół zrobił sobie badania. Wszystkie wyniki były ujemne. Wiem, że następnego dnia zrobiono testy też innym osobom, które pracują w laboratorium. Także były negatywne.
To dlaczego nadal jest pani w kwarantannie?
Gdyby rzeczywiście doszło do zakażenia, to wirusa można wykryć także po paru dniach od kontaktu. Dlatego muszę się obserwować, czy nie mam jakichś niepokojących objawów.
Od kiedy jest pani na kwarantannie?
Od wtorku. Zgodnie z przepisami moja kwarantanna będzie trwała 14 dni.
Wróćmy do tego, co było przed waszą kwarantanną. Pamięta pani pierwszą próbkę z wynikiem pozytywnym?
Oczywiście, że pamiętam. To był pierwszy przypadek zakażenia w Polsce (przypadek z Zielonej Góry, tzw. "pacjent zero" – przyp. red.) To ja podpisałam wynik, ale dojście do niego nie było tylko moją zasługą. Pracował na to cały zespół. W takim badaniu trzeba wykonać wiele różnych czynności – każdy osoba za coś odpowiada, więc to zawsze jest nasze wspólne dzieło.
Jakie były reakcje pani zespołu, gdy okazało się, że wykryliście polskiego "pacjenta zero"?
Był już późny wieczór. Ci wszyscy, którzy byli jeszcze w pracy, przyszli obejrzeć wynik – to taki wykres na ekranie monitora. Analizowaliśmy wszystkie dane: nachylenie krzywej, tempo jej wzrostu, sprawdzaliśmy czy wszystkie inne parametry są prawidłowe. A potem zrobiliśmy powtórne badanie tej próbki – tym samym testem i testami potwierdzenia. To wszystko znowu analizowaliśmy. Wszyscy byli podekscytowani.
To były emocje jak u dziecka, które dostaje właśnie wymarzoną zabawkę?
Wyjdziemy na kompletnych wariatów…
Bez przesady.
(śmiech) Byliśmy podekscytowani, ale to zawsze jest mieszane uczucie. Z jednej strony współczujemy pacjentowi, z drugiej – cieszymy się, że nasza praca ma sens.
Kolejnymi testami potwierdziliście wynik pozytywny i co się stało dalej?
Wykonałam wiele czynności, wypisałam odpowiednie zgłoszenie i powiadomiłam stację sanitarno-epidemiologiczną.
Po drugiej stronie słuchawki było przerażenie, że koronawirus jest już w Polsce?
Nie, nie było przerażenia. Wszyscy już czekali na pierwszy przypadek.
A co później stało się z próbką polskiego "pacjenta zero"?
W ramach współpracy dwóch laboratoriów zaplanowaliśmy proces izolacji wirusa z materiału klinicznego, a potem przekazaliśmy próbkę do laboratorium w Krakowie. Tam ten wirus został wyizolowany i zsekwencjonowany. My nie mielibyśmy na to czasu. Jeśli wszyscy są zajęci diagnozowaniem próbek, to nie ma komu zająć się izolowaniem wirusa. Zresztą, robi się to zupełnie inną metodą.
I teraz laboratorium w Krakowie na tym wyizolowanym wirusie od polskiego "pacjenta zero" pracuje nad szczepionką i lekami na koronawirusa?
Na pewno ten szczep może być wykorzystany do badań, ale nigdy nie pracuje się na jednym. To byłby błąd. Najlepiej pracować na wielu różnych szczepach z kilku różnych krajów.
Ile testów dziennie robiła pani ze swoim zespołem przed kwarantanną?
Od 30 do nawet 80 na jednej zmianie - w zależności od tego, ile próbek przyszło. Czasami pierwsza zmiana zaczynała nad nimi pracę, a druga ją kończyła.
Ile razy pani sama wydała diagnozę "wynik pozytywny – koronawirus"?
Kilka.
A cały pani zespół ile wykrył przypadków koronawirusa?
Nie wiem, bo nie liczyliśmy tego. Nie mamy na to czasu.
Na samym początku epidemii ludzie skarżyli się, że na wyniki przeprowadzanych przez was testów czeka się długo. Na przykład pacjentka z izolatki szpitala w Krotoszynie nagrała film - narzekała, że na wynik testu czekała ponad 80 godzin, a kierowane przez panią laboratorium miało przyjmować próbki tylko do godziny 15.
Ta pani miała po prostu pecha. W jej próbce były jakieś inhibitory, które utrudniały uzyskanie wyniku. Badanie powtarzaliśmy 3- lub 4-krotnie. Chcieliśmy być pewni, że wynik jest ujemny, a pacjentka nie jest zakażona. Nie wiem, skąd wzięła informację, że nasze laboratorium przyjmuje próbki tylko do godziny 15. To była bardzo nieprzyjemna sytuacja. Po obejrzeniu tego nagrania ludzie z mojego zespołu mówili: dobrze, będziemy teraz pracować do 15, nie będziemy siedzieć po godzinach za darmo. A siedzieliśmy, i to do późna. Z własnej woli. To są nadgodziny nie zlecone nam przez pracodawcę, więc nie dostaniemy za nie pieniędzy.
Musiała pani studzić emocje w zespole?
Tak
Było trudno?
Szczególnie, że sama byłam wściekła.
To o której godzinie kończyliście pracę?
Wychodziliśmy o 2 czy 3 w nocy, a czasami później. A potem znowu do pracy na drugą zmianę na 16. Nie mogliśmy się wyrobić, bo było za dużo próbek do zbadania, a chcieliśmy jak najszybciej skończyć, żeby już rano można było podać wyniki.
Oczekiwanie na wyniki dla pacjentów oznacza niepokój. A co pani czuje, gdy bierze do ręki próbkę, w której może być wirus, przed którym drży cały świat?
Nic.
Cały wywiad z doktor Katarzyną Pancer wkrótce w Magazynie TVN24. Szefowa głównego laboratorium w Polsce opowiada m.in. o błędach przy pobieraniu próbek i o tym, jaki to ma wpływ na czas trwania badania oraz na jego wynik.
Źródło: "Czarno na białym" TVN24
Źródło zdjęcia głównego: Dzień Dobry TVN