Wszyscy spodziewamy się, że kiedy karetka pogotowia dotrze z ciężko chorym pacjentem na szpitalny oddział ratunkowy, personel będzie starał się natychmiast przejąć od ratowników ciężar walki o życie i zdrowie pacjenta. Dziennikarze "UWAGI!" dotarli do nagrania rozmowy ratownika z lekarzem, z której wynika, że nie zawsze tak jest.
9 lutego po godz. trzeciej nad ranem ratownicy pogotowia zabrali z Domu Pomocy Społecznej 43-letniego Jacka M.
- Opiekunowie stwierdzili zdecydowane pogorszenie stanu zdrowia. Dołączyła gorączka, ustała mu funkcja przełykania. My tu w warunkach domu pomocy nie mogliśmy sobie poradzić - wspomina Grażyna Wira, dyrektorka DPS w Zimnowodzie, i dodaje, że to właśnie wtedy pracownik jej placówki zdecydował się wezwać karetkę.
"Myślimy na razie"
Dyspozytor pogotowia sprawdził, że w rejonowym szpitalu nie ma miejsc i zgodnie z przepisami polecił natychmiast zawieźć pacjenta do jednego z najbliższych Szpitalnych Oddziałów Ratunkowych. Przed czwartą karetka podjechała pod szpital w Krotoszynie. Jak się jednak okazało, był to dopiero początek drogi. Ratownik musiał długo przekonywać lekarza dyżurującego na oddziale, żeby ten zechciał chociaż obejrzeć pacjenta. Wszystko słychać na nagraniu, do którego dotarli dziennikarze "UWAGI!".
Ku zaskoczeniu zespołu pogotowia, dyżurnego lekarza szpitalnego oddziału ratunkowego w ogóle nie zainteresował stan przywiezionego pacjenta. Z perspektywy ratowników wyglądało to tak, że zamiast choćby zbadać chorego, robił wszystko, by się go pozbyć.
- Pan z DPS-u. Opiekunki wezwały nas z powodu duszności i niskich wartości saturacji. Rzeczywiście saturacja jest 84 wyjściowo, prawej strony w ogóle nie słychać - mówi ratownik. Zapytany o to, skąd przyjeżdża, odpowiada, że z Zimnowody oraz że w najbliższym szpitalu w Gostyniu brak jest miejsc. - To gdzie możemy pana przełożyć? - dopytuje ratownik. - Nie wiem. Myślimy na razie - zbywa lekarz i każe czekać.
Następnie próbuje pokazać mapę, z której wynikać miało, że załoga powinna była zawieźć chorego do innego szpitala, który znajduje się bliżej. - Coś taki niecierpliwy? - dopytuje, gdy ratownik próbuje przyspieszyć badanie. - Do mnie nie dotarła żadna wiadomość, że będzie przywożony pacjent. Ja odpaliłem już komputer i pokażę panu mapę - mówi do ratownika i bagatelizuje: - Nie ma stanu zagrożenia życia.
Ostatecznie zbadać pacjenta decyduje się po ponad 20 minutach od jego przywiezienia na oddział ratunkowy.
"Jestem zaskoczony"
Grzegorz Bartczak, kierownik stacji pogotowia w Gostyniu, słyszał o bulwersującej sytuacji, która spotkała jego ratowników w krotoszyńskim szpitalu. Do tej pory nie słyszał jednak nagrania rozmowy z lekarzem.
- Jestem zaskoczony - mówi w rozmowie z dziennikarzem "UWAGI!", ale jednocześnie przyznaje, że takie sytuacje zdarzają się bardzo często. - Szczególnie dotyczy to zespołów podstawowych, w których pracują ratownicy medyczni - mówi, potwierdzając, że w takich zespołach nie ma lekarza, który mógłby "wykłócić się" o swojego pacjenta. - Może chodzić o jakąś hierarchię zawodową - przypuszcza Grzegorz Bartczak.
Dodaje, że "bliżej" nie znaczy "szybciej", dlatego bez znaczenia jest argument lekarza na temat odległości. - Problem jest najczęściej spotykany w szpitalach powiatowych. Jeżeli karetka przyjeżdża z innego powiatu, to są zaskoczeni - mówi Grzegorz Bartczak.
Jak się okazało, Robert S., który zamiast zbadać pacjenta kłócił się z ratownikiem, nie jest szeregowym lekarzem oddziału ratunkowego, lecz zastępcą jego ordynatora. Gdy pytamy go o tę sytuację mówi: - Było coś takiego. Zaraz potem jednak ucina rozmowę. - Ja sobie nie życzę, żeby mnie państwo nagrywali - deklaruje i odsyła do dyrekcji szpitala.
Stoją murem za lekarzem
Gdy dziennikarze "UWAGI!" pokazują nagranie dyrektorom szpitala, ich reakcja jest równie zaskakująca, jak zachowanie lekarza. Krzysztof Kurowski, dyrektor placówki, przekonuje, że nie ma nic dziwnego w tym, że szpital chce wiedzieć, skąd przewożony jest pacjent i dlaczego przyjechał akurat tam. - Nie dostał tego zawiadomienia i to jest chyba początek tej całej niepotrzebnej dyskusji, której inicjatorem chyba nie do końca był nasz lekarz - próbuje tłumaczyć.
Mariusz Kowalski, ordynator SOR, dziwne zachowanie lekarza uzasadnia tym, że był to kolejny pacjent spoza rejonu, a miejsca w placówce były już na wykończeniu. - Ma to znaczenie dla następnego pacjenta, który mógł być przywieziony do tego szpitala - tłumaczy. Według niego lekarz mógł próbować szukać miejsca dla chorego w innej placówce. - Z nagrania nie wynika, że pacjent nie był obejrzany - broni go też Krzysztof Kurowski.
Jedynym, który w czasie spotkania z reporterem "UWAGI!" przyznaje, że doszło do "niewielkich" nieprawidłowości, jest Mieczysław Pełko, wicedyrektor ds. medycznych szpitala. - Powinniśmy się uderzyć w pierś, jest z naszej strony jakieś tam niewielkie niedociągnięcie, ale generalnie będę bronił tego kolegi, bo jest bardzo dobrym lekarzem - mówi. - Każdemu może się zdarzyć, na szczęście ten pacjent na tym nie ucierpiał - dodaje.
NFZ: wyjaśnimy sobie sprawy
Zupełnie inny pogląd na temat postępowania Roberta S. miał wielkopolski oddział Narodowego Funduszu Zdrowia, który finansuje system ratownictwa, w tym szpitalny oddział w Krotoszynie. Szef NFZ w Wielkopolsce nie ma wątpliwości, że ratownik postąpił prawidłowo.
- Dzięki temu, że państwo jesteście, my wyjaśnimy sobie sprawy, podejmiemy czynności wyjaśniające i sprawdzające - zapowiada Krzysztof Filipiak.
Niechcianego pacjenta po dwóch tygodniach wypisano z Krotoszyna, ale jego stan był na tyle zły, że po kilkudziesięciu godzinach znów trafił do karetki. Jacek M. do dziś walczy z infekcją i zakażeniem groźnymi bakteriami w izolatce szpitala w Gostyniu.
Więcej materiałów na stronie magazynu "UWAGA!" TVN.
Autor: mm/kv/jb / Źródło: tvn24
Źródło zdjęcia głównego: Uwaga! TVN