Ustawa o ochronie informacji niejawnych, którą niedawno przyjął Sejm, może być niezgodna z konstytucją - ostrzega Centrum Monitoringu Wolności Prasy. Kancelaria Prezydenta nie zdradza, czy Bronisław Komorowski podpisze ustawę. Mówi jedynie, że "decyzja zapadnie na dniach".
Gdy kilka miesięcy temu dziennikarze próbowali się dowiedzieć, w związku z epidemią grypy, jakie są zapasy leków antywirusowych, ministerstwo zdrowia zasłoniło się archaicznymi zapisami ustawy o ochronie informacji niejawnych i o rezerwach państwa. Specjaliści pocieszali wtedy, że to ostatnie miesiące funkcjonowania starych przepisów. Wkrótce będzie nowa ustawa. I jest - ale zamiast ograniczać uznaniowość urzędników, pozwala im na daleko idącą dowolność.
Co osłabi, a co zakłóci?
Nowa ustawa o ochronie informacji niejawnych przewiduje, że podstawą utajnienia informacji może być podejrzenie, że wywoła ona: „ zakłócenie porządku publicznego”, „wpłynie niekorzystnie na funkcjonowanie gospodarki” czy też będzie miała „szkodliwy wpływ na wykonywanie przez organy władzy publicznej (...) interesów ekonomicznych”. Na czym miałoby polegać to zakłócenie czy niekorzystny wpływ? Nie wiadomo - urzędnik sam musi ocenić. Tak sformułowane definicje zastąpiły dość szczegółowy katalog. Decyzji urzędników, w myśl nowego prawa, nie można zaskarżyć do sądu.
Podczas debaty zwracali na to uwagę posłowie opozycji. - Jak rozróżnić czy dana informacja "osłabi gotowość obronną Rzeczypospolitej Polskiej" czy tylko "zakłóci przygotowania obronne państwa lub funkcjonowanie Sił Zbrojnych Rzeczypospolitej Polskiej". A różnica jest zasadnicza: w pierwszym przypadku rzecz będzie albo ściśle tajna albo tajna - tłumaczy Jarosław Zieliński (PiS) z podkomisji, która zajmowała się ustawą w Sejmie.
Zwracała na to uwagę także ekspertyza Biura Analiz Sejmowych. W Senacie wątpliwości co do jakości nowego prawa zgłaszali zarówno senatorowie opozycji, jak i Platformy. - Te definicje oparte są na pojęciach niedookreślonych - mówił Leon Kieres z PO. Chodzi o to, że w definicjach użyto przymiotników nie używanych dotychczas w orzecznictwie i wiele lat potrwa zanim ukształtuje się praktyka ich interpretowania.
Bez rejestru, to ściema
Rozwiązania broni Jacek Cichocki, minister ds. służb w Kancelarii Premiera. Jego zdaniem to dobre i nowoczesne przepisy. W przypadku zaniżenia bądź zawyżenia klauzuli tajności będzie można się odwołać do ABW, a przedtem w ogóle nie było możliwości zgłoszenia takiej skargi. - Owszem przepisy przewidują pewną uznaniowość, ale definicje są wystarczająco obszerne - tłumaczy. -To będą jedne z najszerszych definicji obowiązujących w systemach prawnych w Europie.
- Nie twierdzimy, że ta ustawa jest mało europejska. Ona jest po prostu niedobra - kontruje mecenas Jan Stefanowicz z rady konsultacyjnej Centrum Monitoringu Wolności Prasy. Według niego rozwiązania rzeczywiście nawiązują do tych w przyjętych w państwach europejskich. - Tyle że tam istnieje specjalny rejestr w którym każda informacja, nawet ta najtajniejsza, ma choćby numer, a mniej tajna tytuł. I każdy obywatel, a w szczególności dziennikarz, możesz iść i to sobie zaskarżyć. W Polsce nie ma żadnej możliwości sprawdzenia, że coś takiego powstało, wiec jak tu odwoływać się do ABW! W praktyce jest to ograniczenie dostępu do informacji - przekonuje.
Ustawa trafiła na biurko Bronisława Komorowskiego 9 sierpnia, a więc do końca miesiąca musi on podjąć decyzję w sprawie jej dalszych losów. O nie podpisywanie ustawy zaapelowało do prezydenta Stowarzyszenie Dziennikarzy Polskich. Sprzeczne z Konstytucją RP ma być wprowadzenie bezterminowego nadawania klauzul informacji niejawnych oraz brak kontroli administracyjnej i sądowej nad tą procedurą. Niejasne są też definicje informacji niejawnych określanych przez klauzule „ściśle tajne”, „tajne”, „poufne” i „zastrzeżone”. - Tę ustawę uchwalono dość szybko, jak na polskie warunki i w najgorętszym politycznie okresie. W gruncie rzeczy przepchnięto przez maszynkę do głosowania - mówi mecenas Stefanowicz. Dodaje, że nie uwzględniono większości uwag zgłaszanych przez SDP i inne organizacje pozarządowe.
W biurze prasowym Kancelarii Prezydenta poinformowano nas, że "nie ma zwyczaju informowania o zamierzeniach pana prezydenta", ale decyzja z pewnością zapadnie najbliższych dniach.
Komu mapy, komu
Na etapie rządowych założeń jest już kolejny projekt regulujący dostęp do informacji: ustawa o ponownym wykorzystaniu informacji publicznej. Zgodnie z unijnym prawodawstwem obywatel powinien mieć możliwość wykorzystania, także do celów komercyjnych, informacji gromadzonych przez instytucje publiczne. Chodzi o wykazy, mapy, dokumenty, itp. Dyrektywa UE obligująca kraje do takiego rozwiązania pochodzi z 2003 roku i Polska przekroczyła już wszystkie możliwe terminy jej implementacji. Komisja Europejska pozwała nas nawet w związku z tym przed Trybunał Sprawiedliwości.
Prace jednak wciąż idą opornie. Kilka tygodni temu pojawiły się nowe założenia do projektu ustawy. Trochę po cichu, bo MSWiA zamiast normalnie je opublikować dołączyło plik pdf do dokumentów z 2009. Z jednej strony ustawodawca deklaruje, że chce się zgodzić na bezwarunkowe wykorzystanie informacji publicznej, ale... tylko tej, która jest publikowana w Biuletynach Informacji Publicznej. Poniżej można bowiem przeczytać: "Jednocześnie projektodawca nie widzi możliwości wprowadzenia jako reguły bezwarunkowego ponownego korzystania z informacji publicznej. Nawet w przypadku informacji nie chronionymi przepisami prawa własności intelektualnej, warunki stają się potrzebne ze względu na potencjalną odpowiedzialność podmiotu publicznego (choćby związaną z jakością danych) oraz ochronę nabywców produktów opartych na przekazanej do wykorzystania informacji publicznej'. - W praktyce, gdy dojdzie do legislacji, może to oznaczać, że decyzja będzie w ręku konkretnego urzędnika - powiedział nam jeden urzędników resortu administracji. - A że w ponownym wykorzystaniu informacji publicznej chodzi o naprawdę duże pieniądze, które można zarobić na ich udostępnianiu map, wykazów, itp, uznaniowość jest tu niebezpieczna.
Bezpłatne i bezwarunkowe udostępnianie danych np. geodezyjnych pozbawiłoby dochodów wiele firm funkcjonujących w tej branży. I to one, także, lobbują przeciwko nowemu prawu.
Według Władysława Majewskiego ze stowarzyszenia Wolny Internet takie podejście do sprawy przypomina XIX wieczne dyskusje o tym, czy chłopów należy uczyć czytać, bo a nuż im zaszkodzi to, co przeczytają. - W Polsce większość urzędów czuje się właścicielami informacji, które wytwarza a nawet posiada. Bardzo silny jest także opór administracji przed wykorzystaniem komercyjnym danych, na zasadzie: dlaczego ktoś ma na tym zarabiać, skoro nic z tego nie będziemy mieli? A niby dlaczego nie? Ktoś, kto na tym zarobi zapłaci podatki, a gromadzenie tych informacji sfinansowano przecież także z podatków - tłumaczy Majewski.
Luiza Łuniewska/fac
Źródło: tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: TVN24