Nie jestem szaleńcem i nie podjąłbym takiej akcji - mówi Marek Falenta, biznesmen, któremu postawiono zarzuty współudziału w nielegalnych podsłuchach polityków. W rozmowach z RMF FM i "Gazetą Wyborczą" przekonuje, że jest niewinny i chciał tylko sprzedawać tani węgiel w Polsce.
Falenta usłyszał zarzuty, ale chce, by udostępniać jego nazwisko, a także wizerunek. Bo - jak tłumaczy - jest niewinny. Biznesmen w rozmowie z RMF FM przekonuje, że nie przekazywał żadnych nagrań, a także nie znał ich przed publikacją "Wprost".
Tłumaczy, że kelnera Łukasza N., który usłyszał zarzuty ws. afery podsłuchowej, zna z restauracji, do której przychodził. Mężczyzna także kilka lat temu przez kilka miesięcy pracował w jego firmie.
- Dla mnie był to człowiek stworzony do tej pracy, bardzo otwarty, megasprzedawca. Wszyscy go lubili. Znał praktycznie całą Warszawę. Wszyscy lubili przebywać w tej restauracji, w słynnych VIP roomach - opisywał.
Zapytany, czy wierzy, że polityków nagrywał zatrudniony w restauracji "Sowa & Przyjaciele" Łukasz N., Falenta odpowiedział: nie wierzę.
Falenta potwierdza, że zna również Piotra Nisztora, ale tylko w kontekście dziennikarskim. - Spotkania z nim to były normalne spotkania dziennikarskie. Piotr pisał artykuł o mafii węglowej w Polsce, dlatego rozmawialiśmy - zapewnia biznesmen.
"Nie jestem szaleńcem, nie jestem samobójcą"
Biznesmen odpiera zarzuty, że chciałby się mścić za zatrzymanie jego wspólników ze Składów Węgla i utrudnianie pracy spółki. - Nie jestem szaleńcem i nie podjąłbym takiej akcji. Proszę mi wierzyć. Jestem na rynku od 17 lat, posiadam około 30 firm, zatrudniam dwa tysiące ludzi i na pewno nie podjąłbym się czegoś takiego. Nie jestem samobójcą - mówi.
Falenta mówi również, że Rosjan widział "raz 15 maja na Syberii i może trzy razy tu na miejscu". Pod koniec rozmowy biznesmen oświadcza, że "zawsze głosował na PO". - Nawet mój ojciec był w KLD i potem w Unii Wolności, i nawet współtworzył strukturę na Dolnym Śląsku - opowiada. Deklaruje, że dziś już na PO nie zagłosuje.
"Chciałem sprzedawać tani gaz"
Z kolei w opublikowanej dziś rozmowie z "Gazetą Wyborczą" Falenta przekonuje, że ma zarzuty, bo "pasuje do jakiejś układanki". - Kluczem do sprawy jest polityka. Chciałem sprzedawać w Polsce tani rosyjski węgiel, co zabierało pieniądze baronom węglowym, a nie polskim kopalniom - mówi w rozmowie z "GW".
Następnie opowiada, jak na tydzień przed zatrzymaniem wiceminister skarbu Rafał Baniak pytał go nie czy, ale za ile sprzeda skarbowi państwa swoją spółkę SkładyWęgla.pl. Falenta - jak mówi - nie brał pod uwagę takiej możliwości. - Powiedziałem, że możemy o tym rozmawiać za dwa-trzy lata, ale teraz jest na to za wcześnie. Odszedł obrażony (...) - czytamy w "GW" wyjaśnienia Falenty.
Jak mówi biznesmen, "pewnym dowodem" na takie zdarzenie może być sms, który przesłał Baniakowi po zatrzymaniu władz jego spółki. - Napisałem w nim mniej więcej tak: "Wygraliście, możecie teraz przejąć Składy Węgla, ale macie czas do końca miesiąca, bo jak tak dalej pójdzie, to firmę przejmą Rosjanie za długi, które mamy wobec nich z tytułu dostaw, które zamówiliśmy na kredyt". Ten sms musi być w moim telefonie złożonym teraz w prokuraturze, bo zajęła go ABW.
"Założyli kajdanki, ale nie rzucili na ziemię"
Biznesmen w rozmowie z "Wyborczą" relacjonuje też, jak wyglądało jego zatrzymanie. Gdy we wtorek. ok 9 wyjechał z domu, po kilkuset metrach ABW zajechała mu drogę. - Wyskoczyli ludzie w kurtkach ABW i z długą bronią, krzycząc, kazali mi położyć ręce na kierownicy, a potem wyjść. Założyli mi kajdanki, ale nie rzucili na ziemię - wspomina.
Następnie służby wraz z podejrzanym wróciły do jego domu. - W moim domu i ogrodzie znalazła się ekipa licząca 25 do 40 osób, niektórzy w mundurach, niektórzy po cywilnemu, byli specjalni funkcjonariusze, którzy rozkopywali ogród i mieli wykrywacze do metalu, mieli też psy - opisuje w rozmowie z "GW" biznesmen, który po usłyszeniu zarzutów wyszedł już na wolność za kaucją.
Autor: nsz//gak/zp / Źródło: RMF FM, "Gazeta Wyborcza"