Przeżył piekło - siedząc w więzieniu niesłusznie skazany za pedofilię. Kiedy wyszedł, zażądał odszkodowania. Teraz ci, którzy pomogli mu wygrać pieniądze mówią o państwie bezprawia, bo nie mogą doprosić się o swoją zapłatę. O sprawie pisze "Rzeczpospolita".
Dramat pana Wiesława Gołembskiego zaczął się osiem lat temu. W leszczyńskim kościele św. Jana brutalnie wykorzystano dziesięcioletnią dziewczynkę. Już kilka dni później do aresztu trafia Gołembski. Bezrobotny, z drobnymi przestępstwami w życiorysie, ze zbyt słabym alibi i w dodatku rozpoznany przez świadków i samą ofiarę. Za przestępstwo, którego nie popełnił, usłyszał wyrok - siedem lat pozbawienia wolności. - Siedziałem z piętnem pedofila. Przeżyłem piekło - wspomina z trudem Gołembski. Po dwóch latach za kratkami, jego obrońcy składają apelację. Pojawia się szereg wątpliwości: błędy policji przy okazaniu, niezabezpieczone odciski, okazało się też, że żaden ze znalezionych na miejscu zbrodni włosów nie należał do Gołembskiego. Sąd wyższej instancji uznaje błąd, ale prokuratura się odwołuje - taki scenariusz pojawia się jeszcze kilkakrotnie. Po sześciu latach - w 2005 roku Gołembski zostaje ostatecznie uniewinniony. I wtedy zaczyna swoja walkę o pieniądze, które mają wynagrodzić mu więzienne piekło.
Odszkodowanie za odszkodowanie O odszkodowanie pomaga mu walczyć przed sądem kancelaria Krzysztofa Orszagha, byłego rzecznika praw ofiar i założyciela Stowarzyszenia przeciwko Zbrodni imienia Jolanty Brzozowskiej. Z przyznanych pieniędzy Orszagh chciał 20 proc. Dziś zapewnia, że to warunki, na które nie zgodziłaby się większość kancelarii. - Chcieliśmy pokazać innym adwokatom, że warto pomagać nawet tym, którzy nie mają pieniędzy. Zresztą ja sam prowadzę wiele spraw pro publico bono - tłumaczy w rozmowie z "Rzeczpospolitą" Orszagh.
Gołembski żądał milion złotych, sąd przyznał mu przeszło 120 tys. - z czego 24 tys. należało się kancelarii. Zapłaty jednak nie było, a Gołembski wyraźnie zaczął unikać adwokata. Orszagh zdecydował więc, że o oszustwie powiadomi prokuraturę. Gołembscy bronili się, że pieniędzy już nie mają, bo dostali tylko 12 tys. Resztę - jak twierdzi żona - zajął komornik. - Bo Witek zalegał z alimentami - tłumaczy Ewa Gołembska. - Z pieniędzy, które dostaliśmy, spłaciłam dług za mieszkanie, kupiłam dzieciom trochę ubrań i tyle.
Spłacone 300 zł Prokuratura nikomu racji nie przyznała tylko umorzyła śledztwo. Orszagh nie kryje oburzenia - Prokurator stwierdziła na przykład, że Gołembscy nie prowadzą wspólnego gospodarstwa domowego, a to nieprawda. Ich rozwód był lipny. Przyznaje nawet, że w komornika wierzy, ale - jak mówi - zwykła przyzwoitość nakazuje, aby z tych 12 tys. zapłacić chociaż część honorarium. Prokuratura swojej decyzji tłumaczyć nie chce - Decyzja nie jest prawomocna, dlatego nic więcej powiedzieć nie mogę - ucina Katarzyna Szeska z warszawskiej Prokuratury Okręgowej. Gołembscy cały czas zapewniają, że dług uregulują. - Spłacę kancelarię co do grosza. Nie mamy zbyt wiele na życie, ale będę płaciła choćby 500 zł miesięcznie. Wypruję sobie żyły, ale długu się pozbędę. Zresztą już zaczęłam płacić - zapewnia Gołembska. Tymczasem do tej pory kancelaria dostała tylko 300 zł. - Na więcej nie liczę - przyznaje Orszagh. - Widać żyjemy w państwie bezprawia.
Źródło: Rzeczpospolita
Źródło zdjęcia głównego: TVN24