Wśród danych, które ukradli hakerzy z baz Sony, mogły się znaleźć te dotyczące kart kredytowych. - Coś jest na rzeczy, bo Sony ostrzega przed tzw. fishingiem, czyli wyławianiem danych, i prosi o monitorowanie bilingów kart - uważa ekspert ds. bezpieczeństwa internetowego Krzysztof Młynarski.
Jak podało w środę Sony, między 17 a 19 kwietnia hakerzy włamali się do banku danych klientów koncernu. Wykradli nazwiska, adresy, daty urodzenia i adresy poczty elektronicznej, a także loginy i hasła dostępu. Sony nie wyklucza, że do intruzów mogły trafić także historia zakupów na PlayStation Store, adresy płatności i pytania bezpieczeństwa.
"Coś jest na rzeczy"
- Sony nie ujawnia na razie za wielu informacji. Wiadomo tylko, że serwery zostały odłączone od sieci. I, co dla mnie jest kuriozalne, gracze byli niezadowoleni, bo nie mogli grać przez święta, a nie dlatego, że ich dane wyciekły – stwierdził Krzysztof Młynarski.
Przypomniał, że wciąż nie wiadomo, czy wśród danych, które wyciekły, są dane kart kredytowych. - Ale moim zdaniem coś jest na rzeczy, bo Sony ostrzega przed tzw. fishingiem, czyli wyławianiem danych, i prosi o monitorowanie bilingów kart. A chodzi o 80 milionów klientów z 50 krajów – dodał.
Aplikacje instalowane przez firmy
A dane wyciekają, bo to wielkie firmy przede wszystkim zbierają je od klientów, nawet te, którymi oni niechętnie się dzielą. - Sony sama instaluje na swoich konsolach trojany, dzięki którym wyciekają informacje. Niby walcząc z piractwem, ale jest to trochę tak, jakby po naszych domach co tydzień chodziła policja i sprawdzała, czy nie mamy kradzionych przedmiotów – stwierdził.
Zdaniem Młynarskiego takie akcje, nawet, jeśli zgodne z prawem, budzą wątpliwości. - Jeszcze do niedawna istniała święta własność prywatna. Jeśli ja kupię komputer czy konsolę, to jestem jej właścicielem i firma, która mi to sprzedała, nie ma prawa mi w tym grzebać. A grzebie – uważa.
Młynarski przypomniał kontrowersje wokół aplikacji iPhone’a, w którym znalazł się plik śledzący dane z GPS, które centrala może w każdej chwili pobrać i sprawdzić, gdzie bywał jego użytkownik. - Jeśli ktoś niepowołany zdobędzie taki plik, kto chce nas na przykład porwać, czy skrzywdzić, to ma informacje, gdzie bywamy, ma nasz rozkład dnia – stwierdził.
Jeśli nie można czegoś napisać na billboardzie, nie podajemy tego w internecie
Jego zdaniem można mieć choć częściową kontrolę nad bezpieczeństwem w sieci. - Jestem na serwisach społecznościowych, bo muszę, ale nie podaję informacji wrażliwych, na przykład zdjęć. To wymaga pewnej dyscypliny. Jeśli nie można czegoś napisać na billboardzie na ulicy, to nie podajemy tego w internecie. Nie wysyłamy tego też mailem do znajomych, bo nie wiadomo, czy na przykład wirus na ich komputerze nie roześle tego dalej. Trzeba mieć świadomość tego, co się robi - przestrzegł.
Źródło: tvn24
Źródło zdjęcia głównego: TVN24