Białorusinka i jej urodzona w Polsce córka unikną deportacji. Sąd wypuścił Marynę Tur z aresztu, a wojewoda mazowiecki chce zalegalizować ich pobyt - pisze "Gazeta Wyborcza".
Tur nie widziała Julii przez trzy tygodnie. Przez pierwsze dni nie miała nawet pojęcia, co się dzieje z dzieckiem po jej aresztowaniu. Dopiero sędzia, która prowadziła sprawę, ustaliła, że Julię umieszczono w rodzinnym pogotowiu opiekuńczym. Rozdzielenie zbulwersowało wiele osób.
W sprawie Maryny Tur interweniowała Pierwsza Dama Anna Komorowska - kontaktowała się z Ministerstwem Spraw Zagranicznych, Ministerstwem Sprawiedliwości i Rzecznikiem Praw Dziecka.
- Niespodziewanie stała się rzecz niezwykła - mówi "GW" Agnieszka Piasecka, polska znajoma Białorusinki, która zaangażowała się w akcję pomocową dla rodziny. - W piątek adwokat Maszy został wezwany na posiedzenie sądu okręgowego. Tam dowiedział się, że Białoruś zrezygnowała ze stawiania zarzutów i w związku z tym Masza natychmiast wychodzi z aresztu.
W weekend kobieta mogła wreszcie zobaczyć się z córką.
Wojewoda mazowiecki Jacek Kozłowski zapewnił wczoraj "GW", że pomoże zalegalizować pobyt rodziny w Polsce.
Groźba deportacji
Policja zatrzymała Marynę Tur 2 sierpnia na podstawie listu gończego, który wydały za nią i jej mężem władze białoruskie. Chodzi o sprawę z 1999 r. i 1,5 tys. dolarów, z których małżeństwo się nie rozliczyło, handlując wtedy samochodami.
W Polsce przebywali nielegalnie - ona sprzątała u Polaków, jej mąż się ukrywa. Sąd zdecydował o ekstradycji kobiety na Białoruś. Oznaczało to, że razem z nią do kraju zostałaby wysłana jej córka. Białoruś sprawę z dolarami zakwalifikowała jako "oszustwo poważnego stopnia". W kraju rządzonym przez Łukaszenkę grozi za to nawet siedem lat więzienia. Była groźba, że na Białorusi dziewczynka zostanie oddana do sierocińca. Przedtem nigdy nie była w ojczyźnie swoich rodziców, wymaga też opieki lekarskiej, bo nie ma jednej nerki.
Źródło: Gazeta Wyborcza
Źródło zdjęcia głównego: sxc.hu