Kiedy strzelały czołgi amerykańskie, francuskie czy niemieckie, to pociski przebijały tarczę i z impetem ryły w ziemię wzbijając fontanny piachu. Gdy strzelali Polacy, trafienie oznaczało silny wybuch i odłamki latające po okolicy. Na niemiecki poligon zabraliśmy regularną amunicję bojową, a nie ćwiczebną. - To pokazuje słabość naszego przemysłu amunicyjnego - mówi tvn24.pl generał Waldemar Skrzypczak, niegdyś dowódca 11. Dywizji Kawalerii Pancernej, której czołgi brały udział w konkursie.
Polacy strzelali na amerykańsko-niemieckim poligonie Grafenwoehr na początku czerwca w ramach konkursu Strong Europe Tank Challenge. To organizowana przez Amerykanów i Niemców rywalizacja dla czołgistów NATO i zaprzyjaźnionych państw. Rywalizują w szeregu konkurencji, takich jak na przykład jazda na czas po torze przeszkód, ewakuacja czołgu zaatakowanego bronią chemiczną czy w różnego rodzaju sprawdzianach fizycznych.
Polacy się wyróżniali
Kluczowe są jednak dwie konkurencje - strzelanie w ataku i strzelanie w obronie. To za nie można zgarnąć najwięcej punktów. W obu zadaniach pluton czołgów (cztery maszyny) wjeżdża razem na strzelnicę i ostrzeliwuje cele podnoszone z ziemi przez specjalne mechanizmy. Trzeba szybko je zlokalizować i trafić. Kto zrobi to sprawniej i skuteczniej, ten wygrywa. W tym roku z Polakami był jednak pewien problem. W przeciwieństwie do innych zespołów mogli demolować tarcze i musieli występować na końcu.
- Polscy czołgiści jednoznacznie pokazali, że opanowali swój fach. Wadą był jednak brak amunicji ćwiczebnej, przez co musieli strzelać z odłamkowo-burzącej. Doprowadziło to do tego, że mogli występować jako ostatnia reprezentacja, gdyż ewentualne uszkodzenia tarcz i ich mechanizmów ostrą amunicją, wiązałyby się z dłuższymi przerwami w konkursie - napisał w "Truppendienst", oficjalnym magazynie austriackiej armii, major Joerg Loidolt, dowódca zespołu austriackiego, który zajął trzecie miejsce w konkursie. Austriak nie sprecyzował, czy strzelanie na końcu kolejki oznaczało mniejsze szanse na dobre wyniki oraz czy Polacy rzeczywiście coś zepsuli.
Generał Skrzypczak nie ma jednak wątpliwości, że używanie amunicji bojowej w konkursie jest sytuacją niespotykaną. - Tego się nie robi. Jednak to organizatorzy jasno określają warunki konkursu. Najwyraźniej musieli się zgodzić na użycie takiej amunicji w ramach szczególnego wyjątku - mówi tvn24.pl były wiceszef MON i były dowódca Wojsk Lądowych.
MON milczy
Użycie amunicji bojowej jednoznacznie potwierdzają też zdjęcia i nagrania z Grafenwoehr. Widać na nich wyraźnie, jak polscy czołgiści ładują do czołgów charakterystyczne naboje odłamkowo-burzące o zupełnie innym kształcie niż przeciwpancerne. Dodatkowo są one pomalowane na zielono, co oznacza ostrą amunicję, podczas gdy ta ćwiczebna jest malowana na niebiesko.
Na nagraniach ze strzelań widać, jak pociski wystrzeliwane z polskich maszyny kończą swój lot wybuchami. Te wystrzeliwane z czołgów innych państw na koniec lotu po prostu wbijają się w ziemię i wzbijają fontanny piachu, ponieważ nie mają w sobie materiałów wybuchowych.
Dlaczego Polacy jako jedyni zabrali na konkurs amunicję bojową? Rzecznik prasowy 11. Lubuskiej Dywizji Kawalerii Pancernej, ze składu której pojechały do Niemiec czołgi i ich załogi, odsyła z takimi pytaniami do Dowództwa Generalnego Rodzajów Sił Zbrojnych (DGRSZ). - To ono odpowiada za przydział amunicji - mówi major Artur Pinkowski.
Do MON wysłaliśmy pytania o to, dlaczego Polacy zabrali takie, a nie inne naboje do Grafenwoher oraz o to, czy są jakieś problemy z zapasem amunicji ćwiczebnej do czołgów Leopard 2. Te zostały przesłane dalej do DGRSZ, którego rzecznik stwierdził w rozmowie z tvn24.pl, że wie o nich i odpowiedź zostanie udzielona. Po dwóch tygodniach wciąż czekamy na odpowiedź.
Zapasy powinny być
Choć odpowiedzi MON brak, to z oficjalnych ogłoszeń wiadomo, że wojsko kupuje w polskich zakładach Mesko czołgową amunicję ćwiczebną do Leopardów 2. W 2016 roku podpisano umowę na dostawę dziewięciu tysięcy naboi z ćwiczebnym pociskiem podkalibrowym. Czołgiści korzystali z takiej podczas dwóch poprzednich konkursów w Grafenwoehr w latach 2016 i 2017. Widać to wyraźnie na zdjęciach i nagraniach. Kupowana jest też ćwiczebna amunicja odłamkowo-burząca.
Dlaczego więc czołgiści zabrali na konkurs w Niemczech tę bojową, choć niemal na pewno mieli dostępną ćwiczebną? Jak przypuszcza Jarosław Wolski, ekspert miesięcznika "Nowa Technika Wojskowa", kluczem do zrozumienia sprawy jest jakość produkowanej w Polsce amunicji. - Teoretycznie jest nowa i niedawno opracowana, ale w znacznej mierze oparta o stare radzieckie technologie. W praktyce jest więc przestarzała i ma kiepskie parametry - mówi Wolski.
Tak samo uważa generał Skrzypczak, według którego polska amunicja ćwiczebna jest "kiepska". - Dlaczego tak jest, to pytanie głównie do polityków wszystkich rządów od 1989 roku. Polski sektor amunicyjny jest w bardzo złym stanie - stwierdza emerytowany wojskowy.
Zacofany przemysł
Kluczowym problemem jest brak technologii produkcji nowoczesnych prochów i łusek. Jak mówi Wolski, to czym dysponuje polski przemysł, to radzieckie technologie z lat 60. sprowadzone pod koniec lat 70. przy okazji kupowania licencji na produkcję czołgów T-72. - Cała baza technologiczna jest z tamtego okresu - mówi ekspert. Od lat w Polsce trwają prace nad nowszymi rozwiązaniami, zwłaszcza opracowania tak zwanych prochów wielobazowych, ale nie przełożyło się to na wdrożenie ich do produkcji.
W efekcie teoretycznie nowa, bo opracowana na początku XXI wieku amunicja ćwiczebna dla czołgów Leopard 2 (trzeba było ją projektować od nowa, bo niemieckie maszyny mają armaty kalibru 120mm, inne niż dotychczas używane w Polsce radzieckie z armatami kalibru 125mm), jest oparta o zupełnie przestarzałe rozwiązania.
W 2015 roku doprowadziło to do śmierci żołnierza. Ładowniczemu czołgu Leopard 2 rozpadł się w rękach polski nabój ćwiczebny i zapalił się wysypany z niego proch. Raport z dochodzenia jednoznacznie wskazał na "wadliwą amunicję".
Problemem jest nie tylko kwestia bezpieczeństwa, ale też gorsze parametryw polskich nabojów. - Przestarzałe prochy albo gorszej jakości mogą wywoływać silniejszy odrzut podczas wystrzału, przez co można krócej strzelać, bo trzeba dać "odpocząć" armacie. Jeśli się tego nie zrobi, ryzykuje się jej uszkodzeniem. Na konkursie, podczas którego trzeba intensywnie i dużo strzelać, ma to niebagatelne znaczenie - tłumaczy Wolski.
Kiedy przyjdzie wojna, amunicję trzeba będzie importować
Mając do wyboru kiepską i niepewną amunicję polskiej produkcji, wojskowi mogli zdecydować więc o zabraniu na prestiżowy konkurs tej bojowej. Według nieoficjalnych informacji ta jest produkowana przy częściowym udziale firm niemieckich, przez co lepsza. Został jednak ostatni problem, czyli fakt, że bojowa amunicja przeciwpancerna absolutnie nie nadaje się do strzelania w takim miejscu jak Grafenwoher.
Jej pocisk, czyli to, co wylatuje po wystrzale z lufy, to niewielka i bardzo ciężka metalowa "strzałka", mająca przebijać pancerze wrogich czołgów. Leci z wielką prędkością i ma bardzo dobrą aerodynamikę. Jak mówi Wolski, podczas niemieckich eksperymentów, takie "strzałki" przeleciały ponad 120 kilometrów. Gdyby czołgiści popełnili jakiś błąd podczas strzelania, to mogliby wyrządzić duże szkody nawet kilkadziesiąt kilometrów za poligonem. Ćwiczebna amunicja przeciwpancerna jest specjalnie zmodyfikowana, aby mogła przelecieć maksymalnie dziesięć kilometrów.
Zostaje do wyboru tylko amunicja odłamkowo-burząca, służąca do niszczenia budynków, umocnień czy lekko opancerzonych celów. Ta nie poleci daleko, gdyż jej pocisk jest pękaty i osiąga znacznie mniejsze prędkości. Taką też zabrali do Grafenwoher Polacy.
Jak mówi Wolski, cała ta sytuacja podkreśla poważny problem z kondycją polskiego przemysłu amunicyjnego. Sytuacja może się zmienić, ale nie jest jasne, kiedy. W maju premier Mateusz Morawiecki zapowiedział podczas wizyty w Pionkach znaczne inwestycje w zakład. Już trwa tam modernizacja wyposażenia. Jednak zanim czołgiści dostaną do rąk przyzwoite naboje, może minąć wiele lat.
- Kiedy przyjdzie wojna, to będziemy musieli kupować amunicję do czołgów za granicą - podkreśla generał Skrzypczak.
Autor: Maciej Kucharczyk/adso / Źródło: tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: US Army