W połowie czerwca 2014 roku tygodnik "Wprost" opublikował pierwsze nagrania i stenogramy nagrań związane z tak zwaną aferą taśmową. Kilka dni później do redakcji tygodnika wkroczyli funkcjonariusze Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego w towarzystwie prokuratora. W ramach śledztwa, dotyczącego nielegalnego podsłuchiwania między innymi polityków ówczesnego rządu, zażądali wydania nośników z nagraniami.
Redakcja odmówiła, w związku z czym prokuratura zarządziła przeszukanie. Odstąpiono od tych działań po szamotaninie, podczas której funkcjonariusze chcieli wyrwać laptopa z rąk Sylwestra Latkowskiego, redaktora naczelnego "Wprost", i wtargnięciu do gabinetu osób postronnych.
Dwukrotne umorzenie śledztwa
Łódzka prokuratura okręgowa dwukrotnie umorzyła śledztwo w sprawie dziennikarzy. Prywatny akt oskarżenia - w prawniczym języku określany jako subsydiarny - wniósł potem prokurator Józef Gacek, który wraz z funkcjonariuszami ABW brał udział w akcji z czerwca 2014 roku w redakcji tygodnika "Wprost".
- Nigdy nie kierowałem się chęcią złamania tajemnicy dziennikarskiej. Zagwarantowaliśmy redaktorom wtedy, że laptop, na którym znajdowały się dowody przestępstwa, czyli nagrania, trafi do kancelarii tajnej i to sąd będzie decydował, jeśli zajdzie niebezpieczeństwo naruszenia tajemnicy zawodowej - tłumaczy prokurator Gacek.
Do sądowego postępowania, które uruchomiło wniesienie przez niego aktu oskarżenia, przyłączyła się również prokuratura. Chciała uniewinnienia dla dziennikarzy. Sąd jednak zdecydował inaczej i skazał redaktora Michała Majewskiego, dziś pracującego w public relations, na 18 tysięcy złotych grzywny, a wydawcę "Wprost" Michała Lisieckiego - na 20 tysięcy złotych grzywny.
Sędzia Monika Tkaczuk-Turek po przeprowadzeniu całego procesu uznała, że są winni złamania artykułu 224 paragraf 2 Kodeksu karnego: "podlega karze ten, kto stosuje przemoc lub groźbę bezprawną w celu zmuszenia funkcjonariusza publicznego (...) do przedsięwzięcia lub zaniechania prawnej czynności służbowej".
"Nie dopuszczam do siebie myśli, że sprawa może skończyć się opisanym rozstrzygnięciem"
Majewski w opublikowanym w czwartek na stronie "Wprost" artykule napisał, że w redakcji "Wprost" w 2014 roku, "w żadnym razie nie było przemocy z jego strony, czy też gróźb". "Przypisane mi zachowania po prostu nie miały miejsca. (...) I żeby było jasne, proces w najmniejszym stopniu nie wskazał bym używał przemocy, czy też komuś groził. Nie padło ani jedno obraźliwe słowo!" - napisał Majewski.
"Nie dopuszczam do siebie myśli, że sprawa może skończyć się opisanym rozstrzygnięciem. I liczę tu na roztropność, rozsądek i wyobraźnię apelacji" - dodał.
Autorka/Autor: Robert Zieliński, ads
Źródło: tvn24.pl, Wprost