|

"A gdyby nauczyciel zabrał dzieci do lasu, wskazał szczawik zajęczy i kazał go… zjeść? Ależ byłaby afera!"

Aktualnie czytasz: "A gdyby nauczyciel zabrał dzieci do lasu, wskazał szczawik zajęczy i kazał go… zjeść? Ależ byłaby afera!"
Źródło: Tomasz Słomczyński

Z przyrodą mamy problem. I wcale nie chodzi w tym momencie o globalną katastrofę klimatyczną. Jest to problem natury osobistej. Albo inaczej: to problem naszego osobistego stosunku do natury. To trochę jak z fotografią tygrysa na ścianie w salonie. Ładnie wygląda, może nawet fascynuje, ale przecież za nic w świecie nie chcielibyśmy tego zwierzęcia mieć w mieszkaniu.

Artykuł dostępny w subskrypcji

Z dobrodziejstw przyrody korzystaliśmy - tak zwyczajnie na co dzień - przez ostatnie dwa i pół miliona lat, czyli od zawsze. I nagle przestaliśmy. Z różnych powodów. Bo tak jest bezpiecznie, bo tak jest wygodnie. Przyroda stała się pewnego rodzaju dekoracją, którą, owszem, lubimy, ale poza względami estetycznymi nie jest nam do niczego potrzebna. Co więcej, lepiej się do owej dekoracji nie zbliżać, bo może pokąsać albo pobrudzić.

Takie podejście ma swoją cenę, którą przyjdzie nam zapłacić. Syndrom Deficytu Natury to pojęcie, które zaproponował Richard Louv w bestsellerowej książce "Ostatnie dziecko lasu". Amerykański dziennikarz dowodzi w niej, że obecne pokolenie młodych ludzi dotyka pewna ułomność, wynikająca z coraz mniejszej ilości czasu spędzanego na łonie natury. To oczywiście koszt rewolucji technologicznej.

Jednak myliłby się ten, kto uznałby, że problem dotyczy tylko dzieci. Syndrom Deficytu Natury dotyka większości z nas. Nie widzimy sygnałów, które przyroda nam wysyła. Ich rozpoznawanie przestało być nam - z pozoru - do czegokolwiek potrzebne. Na deszcz mamy parasol, na suszę – butelkę wody w supermarkecie. Przestawiliśmy nasze zmysły na to, co wytworzone przez człowieka. Zapamiętamy drogie auto zaparkowane przed domem, nie dostrzeżemy, że właśnie sroka wściekle zaatakowała sójkę. Zresztą nie tylko zmysły przestawiliśmy na cywilizacyjne tory, ale i sposób myślenia.

Syndrom Deficytu Natury

Richard Louv w swojej książce wymienia szereg negatywnych konsekwencji "odwrotu od natury”. To między innymi brak spostrzegawczości – specyficznej uważności pozwalającej dostrzegać elementy otaczającej nas rzeczywistości, brak cierpliwości i zdolności koncentracji, brak wytrzymałości i sprawności fizycznej, nieumiejętność twórczego rozwiązywania problemów, szczególnie przy użyciu siły fizycznej i czynności manualnych, w końcu – podatność na zaburzenia psychiczne, głównie depresję. Dowodzi, jak przydatnym w życiu dorosłego człowieka może być dziecięce doświadczenie budowania domku na drzewie. Mocowanie deski między gałęziami, tak by bezpiecznie móc się po niej wspiąć, praktykowane w dzieciństwie, ułatwi nam rozwiązywanie problemów w życiu dorosłym, rozwinie twórcze myślenie i zmysł praktyczny, nauczy przewidywania skutków wykonywanych czynności i odpowiedzialności.

Autor przywołuje doświadczenia amerykańskie. Jednak wnioski z analizy, której dokonał, jak ulał pasują do sytuacji w Polsce. Zmiana, która nastąpiła w naszym kraju w ciągu jednego pokolenia, jest jeszcze łatwiej dostrzegalna niż w Europie Zachodniej. Nasz "krajowy" sposób spędzania czasu wolnego pod trzepakiem i przy żniwach u babci, zwyczajny i powszechny jeszcze trzydzieści lat temu, oddalony jest od współczesnego modelu "all inclusive" wprost o lata świetlne. Skok cywilizacyjny, którego doświadczyliśmy nad Wisłą, pozwala wyostrzyć obraz zjawiska opisywanego przez Richarda Louva.

Natychmiast zejdź, bo spadniesz!

Gdy znajomi i czytelnicy dowiadują się o moim zamiłowaniu do mikrowypraw, buschcraftu, do wędrówek i spania pod gołym niebem w lesie, najczęściej pytają mnie o to, jak zabezpieczam się przed kleszczami. No tak… To prawda, w lesie są kleszcze roznoszące bardzo groźne choroby.

Ukąszenia żmij też mogą być groźne. Poza tym wchodzenie na drzewo grozi upadkiem. Huśtanie się na linie zawieszonej o gałąź może się skończyć kalectwem. Brud jest siedliskiem bakterii i pasożytów. Tak łatwo można się przeziębić albo doznać udaru słonecznego. To wszystko prawda.

I co z tego? Nic.

Jednym z objawów Syndromu Deficytu Natury u dorosłych jest upośledzenie zdrowego rozsądku. Dajemy sobie narzucić wizję świata kształtowaną przez media i reklamy. Media taką mają "naturę", że odwołują się do silnych emocji, które najłatwiej i najszybciej można wywołać przez relacjonowanie tragedii. W efekcie – w natłoku informacyjnym, jakiego ludzkość dotychczas nie doświadczała, mamy nadreprezentację informacji o tym, że ktoś zachorował na odkleszczowe zapalenie opon mózgowych albo został ukąszony przez żmiję. Jest jeszcze reklama, która przekonuje nas do tego, że musimy wyposażać się w kolejne przedmioty, które są nam niezbędne do przetrwania – suplementy diety, lekarstwa, gazowe grille (bo dym ze spalania węgla drzewnego niekorzystnie wpływa na potrawy i szkodzi zdrowiu, co udowodniono naukowo). A załatwienie potrzeby fizjologicznej bez uprzedniego użycia środków czystości grozi kalectwem.

Pograj sobie w komputer

Drugim objawem Syndromu Deficytu Natury w wersji dla dorosłych – rodziców, jest lenistwo wychowawcze. Kiedyś snujące się bez celu po domu dzieci irytowały rodziców: "Weź coś ze sobą zrób, zajmij się czymś, idź na podwórko!" Dzisiaj już nie ma tego problemu. Spędzające czas w domu dziecko nie sprawia żadnych problemów. W zasadzie – jakby go nie było. W swoim pokoju otoczone jest przedmiotami, które całkowicie je zajmują. Komputer, smartfon, tablet. Dla świętego spokoju zgadzamy się, żeby sobota minęła naszym dzieciom na masowej eksterminacji potworów. A w domu cisza jak makiem zasiał. Bo gdybyśmy nagle wyłączyli wtyczkę od zasilania, dziecko wyjdzie z pokoju i kompletnie bezradne zapyta: "co mam robić?". "Idź na podwórko" – odpowiemy. Tylko, że na podwórku dawno już nie ma trzepaków i innych dzieci, więc nawet jeśli nas posłucha, to będzie siedziało pod blokiem samo. Koleżanki i koledzy dalej będą w tym czasie w swoich domach eksterminować potwory.

Co więc mielibyśmy zrobić? Odpowiedź, która się sama nasuwa, brzmi: zabrać gdzieś dzieci. Zabierzemy je więc do jakichś "atrakcji". Czekają na nas: aquapark, kino, park linowy, paintball, gokarty, trampoliny, czyli skorzystamy z dostępnej i szeroko reklamowanej oferty tak zwanego "rodzinnego spędzania czasu". Na miejscu dziecko dowie się (od dorosłych), co ma robić, kiedy, gdzie i w jaki sposób, my zaś sięgniemy do portfela w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku. Ktoś zapyta: co w tym złego? Może i nic, ale…

Dzieci jedzą "koniczynkę"

Trzeci objaw Syndromu Deficytu Natury ma wymiar systemowy, edukacyjny. Zajrzyjmy do obowiązującego podręcznika "Tajemnice przyrody" dla klasy szóstej szkoły podstawowej. Znajdziemy w nim wiele ważnych informacji: co to jest ruch obiegowy Ziemi, na czym polega zjawisko elektryzowania, czym różni się sawanna od tundry i co niszczy warstwę ozonową. Tak wyedukowane dziecko z pewnością będzie potrafiło wskazać na zagrożenia globalne i narysować schemat komórki. Wszystkie zajęcia odbędą się w sali lekcyjnej, gdzie waran z Komodo, oryks i ustniczka będą pięknie się prezentowały na supernowoczesnej tablicy multimedialnej, zaś uczeń potrafiący wskazać, która z tych nazw oznacza ssaka, gada, a która rybę, zostanie uznany za znawcę przyrody. W ten sposób nauka o przyrodzie staje się z jednej strony gromadzeniem "ciekawostek ze świata", z drugiej zaś poznawaniem abstrakcyjnej rzeczywistości, która z osobistym doświadczaniem niewiele ma wspólnego.

A gdyby tak nauczyciel przyrody zabrał dzieci do lasu, wskazał na przypominający koniczynkę szczawik zajęczy i kazał dzieciom… go zjeść? Dopiero byłaby afera. Rodzice i dyrekcja by tego nie wybaczyli, nie mówiąc o sanepidzie.

Aktualnie czytasz: "A gdyby nauczyciel zabrał dzieci do lasu, wskazał szczawik zajęczy i kazał go… zjeść? Ależ byłaby afera!"

Wyedukowany w ten sposób prymus nie odróżni sosny od świerka, babki lancetowatej od mniszka, sikory od zięby. Tego na lekcjach nie było. Nie było też o tym, jak pachnie skoszona trawa, jak gryzie w oczy dym z ogniska. gdy spala się gałąź jałowca, jak smakuje dziki szczaw i jak rozbrzmiewa żurawi klangor tuż przed zachodem słońca.

Aktualnie czytasz: "A gdyby nauczyciel zabrał dzieci do lasu, wskazał szczawik zajęczy i kazał go… zjeść? Ależ byłaby afera!"

Problem polega na tym, że nie sposób nauczyć korzystania z otaczającej nas przyrody, nie wkraczając do niej samej. A na to brakuje czasu, wiedzy i doświadczenia – zarówno nauczycielom, jak i rodzicom. Ci ostatni często deklarują chęć albo wręcz konieczność powrotu do natury i oglądają filmy Davida Attenborougha, poszerzając swoją wiedzę o świecie. Tym bardzo dalekim. I rezygnują z planowanej wycieczki do lasu, bo zapowiadany jest deszczyk.

Jaki wspaniały plac zabaw!

Kolejny objaw Syndromu Deficytu Natury ma wymiar miejsko-obywatelski. Dajemy sobie wmówić, że otacza nas przestrzeń przyjazna. Tak zwane "zielone miasta" szczycą się zwiększaniem powierzchni biologicznie czynnych. Powstają nowe parki i zieleńce. Idealne miejsca do spacerów. W tych parkach wydzielone zostają przestrzenie do aktywności dla dzieci – place zabaw. Tu można się pohuśtać, tam pobujać, tam powspinać. Ale... nie wolno huśtać się tam, gdzie należy się wspinać, a wspinać się nie wolno tam, gdzie należy się bujać. Nie wolno wchodzić na drzewa (bo "się niszczą"), trzeba uważać na rabaty kwiatowe, nie mówiąc już o zbieraniu gałęzi na budowę szałasu. Zresztą nie ma co zbierać, bo suche gałęzie nie mają prawa zalegać w schludnym miejskim parku. Zaś przytarganie starych opon, z których można zrobić bazę albo huśtawkę własnego projektu, to wręcz estetyczna i wizerunkowa zbrodnia na zadbanej przestrzeni.

Trudno się temu przeciwstawiać – reprezentacyjne centra miast to nie miejsce dla zużytych opon. Nie zmienia to jednak faktu, że parki służące tylko do spacerowania skutecznie zniechęcają dzieci do przebywania poza domem. Bo dzieci, jak wie każdy rodzic, raczej nie przepadają za spacerowaniem – czyli powolnym i "bezcelowym" przemieszczaniem się z jednego punktu do drugiego.

Dla wielu z dzisiejszych czterdziestolatków miejscem zabaw były przedmieścia, nieużytki, miejsca "niczyje". Przestrzenie, które znajdują się w obrębie miasta, ale miastem trudno je nazywać. Obrzeża osiedli, gdzie paliło się ogniska, budowało ziemianki i szałasy. Dzisiaj przestrzeni takich jest już coraz mniej. Ostatnie dwadzieścia lat cywilizacyjnej prosperity w naszym kraju zrodziło przekonanie, że leżąca odłogiem ziemia na obrzeżach centrów miast to zmarnowany pieniądz. Każda jej piędź ma być "zainwestowana" – więc zagospodarowana i ogrodzona. Powstają kolejne hipermarkety, hurtownie i zakłady produkcyjne oraz nowe osiedla mieszkaniowe.

Patrzymy więc z satysfakcją, jak pięknie rozwijają się nasze miasta, tak schludne w centrum, tak wspaniale "zainwestowane" na obrzeżach i nie widzimy znikających "dzikich" albo "półdzikich" przestrzeni. Nie stajemy w ich obronie, bo nie stanowią dla nas żadnej wartości. W efekcie nasze dzieci wychowują się w coraz bardziej zorganizowanym środowisku, a nam się wydaje, że tak jest właściwie. Bo przecież mamy wspaniałe, świetnie zaprojektowane (przez dorosłych), dobrze wyposażone, i co najważniejsze – bezpieczne place zabaw. Albo parki rozrywki, gdzie nie trzeba się bawić w Indian. Po co to robić, skoro wynajęci do tego celu "Indianie" już tam czekają, można sobie z nimi strzelić fotkę.

Niebezpieczna troska

Czasem myślę, że daliśmy się wkręcić w "zaangażowane rodzicielstwo". Spędzamy z dziećmi coraz więcej czasu, konstruktywnie i "wartościowo", podczas gdy sami "trwoniliśmy" czas bez opieki na podwórku, obijając bezmyślnie garaże piłką lub zwisając z trzepaka. No właśnie – czy aby rzeczywiście były to zajęcia "bezmyślne"? Richard Louv przypomina nam o wartości tak zwanej swobodnej zabawy. Swobodnej, więc pozbawionej czujnego rodzicielskiego oka. Bo, nie oszukujmy się, nawet jeśli będziemy się starali, to przecież spędzając czas ze swoimi dziećmi, ciągle będziemy rodzicami – zatroskanymi o komfort i bezpieczeństwo naszych pociech. A one będą wiedziały, że mając nas obok, w pobliżu, nie muszą samodzielnie podejmować decyzji, że mają do dyspozycji ostateczną instancję, do której w razie czego będą mogły się odwołać. W szkole instancją są nauczyciele, na treningach – trenerzy, na zajęciach plastycznych – panie plastyczki i tak dalej… Zawsze dorośli, co do zasady przyjaźnie nastawieni, pomocni, odpowiedzialni i zorganizowani, których trzeba słuchać, by zasłużyć na miano kogoś "grzecznego".

Dzieciaki nie nauczą się w ten sposób samodzielnie kształtować relacji rówieśniczych w sytuacjach pozbawionych kontroli dorosłych, kiedy "wszystko wolno". Chodzi tu również o sytuacje związane, co tu dużo mówić, z bezpieczeństwem. Bo przecież – doskonale to wiemy, nie wszyscy na świecie są przyjaźni. Chcąc uchronić nasze dzieci przed wpływem takich osób, nie spuszczamy swoich pociech z oczu albo delegujemy to zadanie innym, profesjonalnie przygotowanym do tego specjalistom.

A jednak – trzeba przyjąć takie założenie, że do konfrontacji z niebezpieczeństwem, prędzej czy później, dojdzie. I nie będzie w pobliżu ani mamy, ani taty, ani trenera. Trzeba będzie wykazać się zaradnością, odwagą, samodzielnie oceniać zagrożenia i podejmować decyzje. Czasem w takiej sytuacji trzeba będzie być "niegrzecznym". Na przykład wobec obcego dorosłego, który nachalnie będzie nagabywał, żeby wsiąść z nim do samochodu. "Grzeczne" dziecko, przyzwyczajone do nieustannej opieki (przyjaznego) dorosłego, wsiądzie. To "niegrzeczne", które zwykło radzić sobie samo, oceni właściwie sytuację i pozwoli sobie na sprzeciw.

Smród w salonie

Zdarzało się, że w różnych okolicznościach zabierałem na swoje wędrówki osoby nieprzywykłe do dłuższego przebywania na łonie natury. Osoby te nagle musiały się odnaleźć poza tym, co zwykło się współcześnie nazywać strefą komfortu. Byłem zaskoczony, gdy orientowałem się, co jest dla nich najtrudniejsze. Wcale nie był to lęk przed dzikimi zwierzętami w środku nocy ani nie wysiłek fizyczny związany z wędrówką, tym bardziej że często były to osoby bardziej wysportowane ode mnie. Największym problemem był rzekomy brud i wiążący się z nim zapach. Brak możliwości wzięcia prysznica stawał się najbardziej dojmującą dolegliwością podczas włóczęgi, a zapach własnego spoconego ciała, doprawiony zapachem ziemi i dymu z ogniska, okazywał się niemalże torturą. Przy czym każda z tych cierpiących osób była przekonana, że uwielbia kontakt z naturą, że kocha przyrodę i deklarowała ogromną satysfakcję z przebywania "w terenie". Tylko żeby jeszcze był prysznic, zapach mydła, szamponu…

Aktualnie czytasz: "A gdyby nauczyciel zabrał dzieci do lasu, wskazał szczawik zajęczy i kazał go… zjeść? Ależ byłaby afera!"

Utarło się, że zapachy syntetyczne są "ładne", a naturalne "brzydkie". "Ależ tu pięknie, tylko ten zapach" – słyszałem, przechodząc obok pola, na którym rozsypana została gnojówka. "Ale to mleko śmierdzi krową" – wyszeptała pewna pani po tym, jak została poczęstowana przez gospodynię. "Wali drożdżami" – dodał jej mąż, poczęstowany bimbrem przez gospodarza, który chwilę później śmiał się, że gdy sprzedaje miastowym jajka przy drodze, specjalnie brudzi je błotem, żeby były bardziej wiarygodne jako "wiejskie".

Aktualnie czytasz: "A gdyby nauczyciel zabrał dzieci do lasu, wskazał szczawik zajęczy i kazał go… zjeść? Ależ byłaby afera!"

Stoimy w rozkroku. Chcemy żyć "eko", ale na własnych warunkach. Nie interesuje nas, jak jest naprawdę, dalej chcemy decydować i za bardzo nie zamierzamy się dostosować. To "eko" ma być jak tygrys na ścianie. Ładne i niegroźne, wkomponowane w wystrój urządzonego przez nas wygodnego salonu.

Część pierwsza: wstępniak
Źródło: Edyta Słomczyńska, Tomasz Słomczyński
Część druga: ognisko
Źródło: Edyta Słomczyńska, Tomasz Słomczyński
Część trzecia: parzenie
Źródło: Edyta Słomczyńska, Tomasz Słomczyński
Część czwarta: chwaszczaki
Źródło: Edyta Słomczyńska, Tomasz Słomczyński
Część piąta: podpłomyki
Źródło: Edyta Słomczyńska, Tomasz Słomczyński
Część szósta: schabodog
Źródło: Edyta Słomczyńska, Tomasz Słomczyński
Część siódma: zakończenie
Źródło: Edyta Słomczyńska, Tomasz Słomczyński
Czytaj także: