Dla władz lotniska i wojska był to drobny incydent. Dla 150 żołnierzy wracających z misji w Libanie ten lot mógł zakończyć się katastrofą. "Super Express" dotarł do zdjęć i relacji świadków, którzy potwierdzają, że 28 października na lotnisku w Pyrzowicach mogło dojść do dramatu. Tylko cud sprawił, że pasażerowie nie zginęli. Sprawę zatuszowano.
Kiedy pod koniec października 2007 roku wyczarterowany od hiszpańskich linii samolot z naszymi komandosami na pokładzie omal nie runął na pas startowy lotniska w Katowicach Pyrzowicach, media zostały poinformowane o drobnym incydencie. Usłyszeliśmy, że samolot miał problemy z lądowaniem. Władze portu lotniczego potwierdzały co prawda, że boeing skosił kilka latarni naprowadzających, ale tak naprawdę nic poważnego się nie stało. Dziś wiadomo, że tamtej nocy życie 150 naszych żołnierzy powracających z misji wojskowej w Libanie uratował jedynie cud.
To był czarter wynajęty od Air Europa przez ONZ do przetransportowania polskiego kontyngentu wojskowego. Boeing 737-800 miał zaledwie kilka miesięcy. O godz. 3.00 nad ranem zaczynał schodzić do lądowania. Załoga chciała skrócić sobie drogę oraz zaoszczędzić czas i paliwo. Pilot nie wykonał pełnej procedury kołowania nad pasem startowym i "przyrogalił", czyli w lotniczym slangu zrobił manewr podobny do ścięcia zakrętu pędzącego samochodu na wąskiej drodze.
"Pośpiech okazał się tu złym doradcą. Hiszpańskich pilotów zgubiła rutyna i pewność siebie. To wystarczyło, żeby na chwilę stracić panowanie nad maszyną" - powiedział "SE" Ryszard Rutkowski, ekspert z Państwowej Komisji Badania Wypadków Lotniczych, który jako jeden z pierwszych oglądał boeinga po tym zdarzeniu.
Samolot gwałtownie stracił wysokość i dwa kilometry przed pasem leciał niżej niż powinien. Przechylony na bok zaczął ciąć kilkumetrowe latarnie. Spod kadłuba strzelały iskry, a elementy świateł naprowadzających szarpały blachę samolotu i wpadały do silników. "Ułamki sekund dzieliły maszynę od uderzenia w ziemię. To mogła być niewyobrażalna w skutkach katastrofa. O wiele poważniejsza od wypadku CASY pod Mirosławcem" - mówi przejęty Rutkowski. "Pilot w ostatniej chwili wyprostował maszynę i awaryjnie wylądował" - dodaje specjalista.
Rzecznik lotniska w Pyrzowicach, Cezary Orzech, zapewnia, że nikt z pasażerów nawet nie zorientował się, że coś jest nie tak. "Super Express" dotarł jednak do żołnierza, który twierdzi inaczej. "Czuliśmy, że coś się dzieje. Samolot dziwnie bujał się na boki. Słychać było jakieś uderzenia. Dziś wiem, że cudem udało się wylądować" - mówi gazecie oficer proszący o anonimowość. "Kiedy patrzę na tragedię moich kolegów pod Mirosławcem, uświadamiam sobie, że mogłem kilka miesięcy wcześniej zginąć w podobny sposób" - dodaje żołnierz.
Załoga samolotu w pierwszym momencie nawet nie poinformowała kontrolera o tym, co się stało. A piloci obwinili za wszystko system naprowadzający ILS zainstalowany na katowickim lotnisku.
Źródło: "Super Express"