Musiałem pojechać za granicę. Służbowo, oczywiście (bo to nie sezon urlopowy). I jechałem taksówką. Jak to zwykle bywa, gdy jest się w dużym mieście bez samochodu, za to z bagażem. No i jechałem tak sobie i rozglądałem się dokoła. Rzadko się zdarza, że nie wiozę się sam, samochodem, więc po chwili zamyśliłem się i na moment zapomniałem gdzie jestem i dokąd jadę.
Patrzę, a tam H&M. O, jestem w Galerii Mokotów, pomyślałem sobie. Chwilę później zobaczyłem Subwaya. To utwierdziło mnie w przekonaniu – jestem w Galerii Mokotów. Poczułem się raźniej, jakby bliżej domu. Wielki sklep z butami sportowymi rozbił moje dobre samopoczucie. To chyba jednak jest Arkadia – pomyślałem. O i Hard Rock Cafe! Już wiem, jestem w Złotych Tarasach!
Zresztą nieważne. Grunt, że jestem blisko domu, bo przecież skoro są tu te wszystkie znane mi z Warszawy (i Krakowa i Londynu i Paryża i Wrocławia i Poznania itd.) marki, to pewnie i ja jestem niedaleko. Świetna ta globalizacja. W obcym mieście, w obcym kraju, a tak blisko jakoś, bezpiecznie...
Rozsiadam się więc wygodnie w samolocie i sięgam po komputer, by rozsnuć refleksje nad globalizacją... Mam jeszcze jakieś 30% baterii, powinienem parę zdań zdążyć napisać, nim padnie. Plan jest taki: zacznę, napiszę dwa, trzy akapity, rozplanuję sobie dalszy ciąg tekstu, bo później i tak będzie podchodzimy do lądowania, proszę wyłączyć wszystkie urządzenia elektroniczne, a bagaże umieścić w schowku nad głową lub pod poprzedzającym fotelem... Ale NIE! Nic nie napiszę! Nic, nic, nic! – powtarzam, tłukąc wściekle w wyłącznik na obudowie. Bo globalizacja jest wszędzie, tylko nie tam, gdzie jej potrzeba. Na przykład nie dosięgnęła jeszcze gniazdek elektrycznych. Inne są u nas. Inne w Anglii i Irlandii. Inne we Francji. Inne we Włoszech – przynajmniej w starych domach. Inne w USA. Nigdy nie wiesz, co zaskoczy cię w ścianie. I czy twój komputer będzie Ci służył, czy nie. Tym razem mój komputer powiedział nie. Bez ładowania – pracy nie będzie. I zawiesił się przy usypianiu, wyczerpując sobie cichutko w torbie resztę prądu z baterii.
Wściekły i rozczarowany wrzuciłem go więc z powrotem do torby i kopnąłem ją (delikatnie) pod poprzedzający fotel. Chwyciłem w dłoń plastikowy kubek z sokiem i oddałem się ponurym rozważaniom nad globalizacją, którym sprzyjał fakt iż za oknem glob spowity był gęstą warstwą chmur, tak że nie było widać ani wiosek, ani miast, ani granic... Aha, granice to tylko na mapie, przepraszam.
I tak sobie myślałem: jeśli jest globalizacja, to dlaczego tylko tam gdzie jest wygodnie korporacjom? Dlaczego mogą zrobić identyczne sklepy z identycznymi rzeczami na całym świecie, a jak dzwonię w obrębie jednej sieci z telefonu komórkowego za granicą na telefon komórkowy za granicą, to najpierw muszę połączyć się z Polską, żeby sieć przerzuciła połączenie z powrotem tam, gdzie jest mój rozmówca. Nawet jeśli jest tuż obok mnie. Dlaczego jak płacę za coś kartą, to nie wiem, według jakiego kursu przeliczą mi waluty – bo termin i kurs są jedną z najpilniej strzeżonych tajemnic. Dlaczego jak idę do bankomatu za granicą, to zapłacę o wiele większą prowizję, niż jak pójdę do bankomatu w Polsce... dlaczego globalizacja służy tylko jednej stronie? Dlaczego firmy robią dla swoich klientów tylko tyle ile muszą, zamiast wszystkiego, co się da... Obiektywne trudności, czy braki w dobrej woli...
Następnym razem kupię zestaw wtyczek wszystkołączących. Za jakieś 100 euro za komplet. I w ten sposób wezmę udział w asymetryzacji globalizacji. A może powinienem powiedzieć... (i pomyśleć...) poradzę sobie w skomplikowanym świecie, zmniejszając pokusę brukselskich urzędników, by zmusić wszystkich w Europie do wymiany gniazdek na zgodne z jakimś nowym rozporządzeniem, które wymyślą. Ale to już by była historia na zupełnie inny odcinek...