- DoRo, ale o co cho? – spytają pewnie młodsi czytelnicy; starsi dobrze jednak wiedzą, że chodzi o lansowaną w latach siedemdziesiątych metodę Dobrej Roboty. Społeczeństwo socjalistyczne – z właściwą sobie nutką przekory – dodawało zwykle „dobra, nikomu nie potrzebna robota”. Społeczeństwo kapitalistyczne powinno o tym już dawno zapomnieć. A tu taki kwiatek.
Właściwie to nie kwiatek, tylko plama. Spora, czerwona i namalowana na ścieżce rowerowej. - Matko, ten tu znowu o rowerach – powiedzą pewnie w tym momencie niektórzy z Państwa, ale jak nie pójdę na rower, tylko świat będę oglądał po godzinach sprzed telewizora, to znowu napiszę o polityce. A to już nudne. Wsiadamy więc na rower i oglądamy życie w naturze. A w naturze pojawiły się czerwone plamy.
Warszawskie ścieżki rowerowe budowane są zwykle z czerwonej kostki i oznaczane znakami pionowymi (czyli biały rower na niebieskim tle) oraz poziomymi – symbolem roweru namalowanym na ścieżce. Ten ostatni powtarza się co kilkadziesiąt metrów, aby na przykład pieszym nie pomyliła się ścieżka z chodnikiem. Najwyraźniej powtarzał się jednak zbyt często, bo instytucja odpowiedzialna za ścieżkę (Moja dzielnica? Zarząd Dróg? To muszę zbadać.) postanowiła zastosować metodę DoRo i wprowadziła w czyn wniosek racjonalizatorski.
Wniosek prosty i genialny. Być może dyskusja nad nim wyglądała tak:
- A gdyby tak kupić kilkaset litrów czerwonej farby i zamalować połowę znaków?
- Nie no, można, ale po co? Przecież i tak się ścierają?
- No jak to, po co. A po co pies liże się po jajach?
- No nie wiem…
- Bo może.
Przepraszam za tę dosadną anegdotę, ale to mniej więcej poziom tej decyzji. Szanowni Państwo, jaki widzicie sens w zamalowaniu czerwonymi plackami połowy znaków na ścieżce? Dokładnie wygląda to tak – tam, gdzie obok siebie były namalowane dwa rowery dla przeciwnych kierunków ruchu, teraz jest jeden. Zamiast drugiego – wtarta w bruk puszeczka czerwonej farby. Kilkadziesiąt metrów dalej – sytuacja odwrotna. Litości! Ponieważ dziś zrobiło się ciemno i zimno, nie sprawdziłem, czy w innych dzielnicach jest podobnie, jak na Ursynowie. Jeżeli tak, to na tę czerwoną, porządnie, kilkuwarstwowo położoną farbę, poszło nie kilkaset a kilka tysięcy litrów. Czyli kilkaset tysięcy złotych. Rządzący pewnie by tu wywęszyli układ. Popieram. To niewątpliwie wyjątkowo skomplikowany układ szarych komórek postanowił za miejskie pieniądze dać plamę.