- Eine Wanderung ist lustig, eine Wanderung ist schoen, da kann mann Vater, Mutter und die Kinder stolpern sehen - tak mniej - więcej brzmiała jedna z piosenek w moim pierwszym podręczniku nauki języka niemieckiego . Proszę wybaczyć możliwe błędy ortograficzne i gramatyczne - w tłumaczeniu na polski ta sympatyczna przyśpiewka piechura wyglądałaby jakoś tak: "Wędrowanie jest ciekawe i piękne bo można zobaczyć, jak tata, mama i dzieci upadają na tyłek". Tak mi się to przypomniało w czasie wędrówki po buszu
Narzekałem ostatnio, że w Australii nie ma chodników. Nie ma w miastach. Są za to piękne i świetnie oznaczone szlaki piesze w parkach narodowych. Na przykład na Wyspie Fraser na wybrzeżu stanu Queensland na północ od Brisbane. Fraser Island to cel tysięcy turystów - wpisana na listę światowego dziedzictwa ogromna wyspa piachu porośnięta buszem. Dziewicza przyroda, psy dingo, krystalicznie czyste jeziora i żadnych utwardzonych dróg. Niespiesznie podróżując wzdłuż Pacyfiku wstyd by było ją ominąć. Przyjeżdżamy więc do lokalnej informacji turystycznej.
- Dzień dobry, chcielibyśmy się dowiedzieć, jak się dostać i zwiedzić wyspę Fraser. - Jasne. Prorszę bardzo, tu są oferty dwóch firm organizujących wycieczki. - Dziękujemy bardzo - odpowiadamy uradowani, ale zaraz potem nasz entuzjazm opada. Za jakieś 400 złotych od osoby firma oferuje transport łodzią, na miejscu wsadza turystów w klimatyzowane Toyoty Land Cruisery i w kilkugodzinnym safari po buszu obwozi po wyspie. Na koniec przewodnik robi grilla i zdjęcia uradowanym turystom. Jakoś nam to niezbyt odpowiada. Busz z okien samochodu oglądamy tu niemal na codzień, kolację wolelibyśmy jednak sami a zdjęcia... mamy samowyzwalacz. Decydujemy się na wyjście spontaniczne.
Kupujemy po prostu bilet na prom. Z nami wsiada kilkanaście ekip od Land Cruiserów i kilku prawdziwych hikerów (po naszemu: piechurów) z plecakami, kijkami i bidonami z wodą. Uff... nie będziemy sami zdani na łaskę dingo (patrz: zdjęcie, na którym służby parku ostrzegają przed psami).
Prom dopływa, towarzystwo się rozchodzi. Zaczepiamy rangera, czyli strażnika. - Przepraszam, którędy prowadzi szlak pieszy? - O, tu bliziutko... dookoła przystani, 15 minut, nie zmęczycie się. - Ale my właśnie chcemy się zmęczyć! - Taaak? - ranger jest wyraźnie zdziwony - a to mamy tu jeszcze pieszy szlak przez wyspę. Pierwszy etap do najbliższego jeziora ma ponad 11 kilometrów. - O to, to, to. Dzięki! - No worries - odpowiada, ale patrzy zdecydowanie trapiony przez "worries". Ruszamy w drogę.
Ostro w górę, potem w dół, samozamykająca się furtka z ostrzeżeniem przed dingo i zaczyna się szlak. Szeleści suchy busz, wielkie jaszczurki straszą żonę, gdzieś w krzakach coś się z nas śmieje - może małpy? Idziemy, idziemy, kilometr, drugi, trzeci, siódmy - nikogo... A gdzie ci hikerzy, piechurzy wyposażeni w kijki i bidony? My mamy chlebak, adidasy, Ice Tea (teraz już raczej nie "Ice") i wodę z supermarketu. Na dziesiątym kilometrze w upale wody już nie ma, jest za to kilogram piachu w butach, I wciąż nikogo. Jeszcze kilometr, kolejne pół kilo piachu i dwa litry potu i wreszcie jest cel. Oj, warto było - proszę spojrzeć na zdjęcie niebiańskiej plaży przy przepięknym, ciepłym i czystym słodkowodnym jeziorze w środku buszu.
Nie warto się pocić? Pewnie, że warto. Po kąpieli i plażowaniu droga powrotnia minęła jak spacerek po Marszałkowskiej. Z tym, że na Marszałkowskiej nie ma jaszczurek, a są jacyś ludzie - a tu odwrotnie. No ale z powrotem zawsze przecież idzie się szybciej. No worries.
Zapomniałbym. Nad tym jeziorem spotkaliśmy jednak ludzi - turystów dowiezionych prosto z promu klimatyzowanymi autami. Za 400 złotych z lunchem. Z powrotem, na przystani, recepcjonistka zapytała, czemu my tacy zmachani. - Bo byliśmy na ponad dwudziestokilometrowym spacerze nad jeziorem - odpowiadamy. - Naprawdę? To niezbyt częste... Raz na dwa, trzy tygodnie ktoś tak chodzi - konkluduje zdziwiona.