„Jeśli ktoś potrafi przezwyciężyć ubóstwo i kochać umiarkowanie, to nic nie stoi na jego drodze do szczęścia” - twierdzi, cytowana już przeze mnie noblistka, Pearl S. Buck.
Na pierwszy rzut oka może to dziwić, bo przecież każdy słyszał, że pieniądze szczęścia nie dają, a miłość jest w życiu wszystkim - to dla niej warto żyć. Buck jednak obstaje przy swoim: „Biedni rzadko bywają szczęśliwi. A także ci, których szczęście w pełni zależy od kogoś innego. (…) Niektórzy za bardzo kochają innego człowieka i stają się niewolnikami swojej miłości. Inni za bardzo kochają swoich bogów i stają się niewolnikami tej miłości.”
Właściwie najmniej kontrowersyjna jest kwestia pieniędzy. Skrajna nędza niszczy człowieka i może być powodem nieustannej rozpaczy, zwłaszcza gdy nie jest się w stanie spełnić podstawowych potrzeb swoich bliskich. Ale co z miłością?
Jeśli miłość jest porywem serca, skokiem w nieznane (przynajmniej na początku), całkowitym oddaniem i powierzeniem się drugiej osobie, a jednocześnie wzięciem za nią odpowiedzialności – to trudno jest kochać „umiarkowanie”. O wielkiej miłości młodziutkiej, żydowskiej studentki Hannah Arendt do starszego o kilkanaście lat filozofa Martina Heideggera włoski eseista Pietro Citati pisał, że była to miłość „do boga, przedstawiona w tragedii greckiej, miłość do mężczyzny, wyśniona w poezji romantycznej.” Poraził ją piorun, święty ogień, który rozjaśnił ciemności, a jednocześnie spopielił ją, złamał serce i złożył je w darze komuś, kto ten dar przyjął, ale czy uszanował? Heidegger był już żonaty, a gdy Arendt uciekała z Niemiec przed Hitlerem, on wdał się w „romans” z nazistami.
Mimo, że Arendt nigdy nie przestała go kochać, ułożyła sobie życie osobiste z innym, wzięła ślub, a mąż stał się jej bardzo bliski. Pisała w liście do męża: „Brakuje mi ciebie zawsze i wszędzie. Nie tylko rano, kiedy wyciągam rękę w stronę twojej części łóżka i dziwię się, że cię nie ma. Również w ciągu dnia odwracam się mimowolnie, aby cię zobaczyć, czy przypadkiem nie stoisz za mną.” Czytam te słowa i zastanawiam się, czy rzeczywiście o tej drugiej miłości, tak innej od pierwszej, bez burz i piorunów, można powiedzieć, że była „umiarkowana”?
Niewolnicy miłości… Tak, Buck ma rację, związki bywają toksyczne, szalone i niszczące. Szczęście to stan umysłu i należy go szukać przede wszystkim w sobie. Ale też lęk przed jakimkolwiek uzależnieniem i obawa przed powierzeniem się komuś w miłości, może być emocjonalnym kalectwem.
A jak to jest z niewolnikami bogów? Tu chyba chodzi o fanatyzm, pójście za światłem, które nie oświeca, a oślepia. O sytuację, w której nie ma już „ja”, jest tylko coś, co jest ponad wszystkim, co odbiera wszelką wolność i sprawia, że nie ma czym oddychać. Coś, co nie otwiera na innych, a znieczula, nie pozwala dostrzegać ich twarzy, a nawet pozbawia ich ludzkiej godności. Przy czym „bogowie” mogą być całkiem świeccy, nawet antyreligijni, jak byliśmy tego świadkami w XX w. Ale nie muszą, na co dowodów też nie brakuje.
Niszczyć siebie i innych można „pod każdym imieniem” - w imię wolności, równości i braterstwa, a nawet miłości bliźniego. W imię wspólnoty rasy, narodu i religii - i w imię walki z wykluczeniem ze wspólnoty, z dyskryminacją, w imię sprawiedliwości. Nie tylko z chęci dominacji, ale też ze strachu. Z zarozumiałości i z kompleksów. I z nieodpartej potrzeby zapewnienia ludziom szczęścia w nowym, lepszym świecie.