Tomek przyleciał z Hiszpanii. Z Malagi.- ale zima ! miało być zimno, ale nie tak! – warszawska wiosna go nie zachwyciła (w Maladze już 25 stopni i słoneczko :)- o ku…rka wodna bagaże nie doleciały – no to go już załamało. Ubrania, prezenty, szczoteczki do zębów i inne wynalazki będą dopiero następnego dnia. A już dzisiaj miał ruszyć do rodziny w Polskę. Smutek. I kurteczka taka cieniutka. I deszcz pada. I wiatr wieje. Ciemno, zimno, do domu daleko. Wioząc go z lotniska – ku pokrzepieniu serc - opowiedziałem mu jedną z moich przygód bagażowo-pogodowych.
Latem zeszłego roku lecieliśmy do DR Konga ( DR od Demokratycznej Republiki, a nie doktora :) Lecieliśmy – czyli ja i operator Jarek Szarski (uściski Jareczku). Wszystko przygotowane, w Warszawie było wtedy 30 stopni, w Kinszasie 32, więc różnica niewielka, na droge ubraliśmy się w koszulki z krótkim rękawkiem, a nawet nie całkiem długie spodnie. Luz i wygoda. Ale okazało się, że najtańsze połączenie mamy przez Johannesburg. Pogody w RPA nie sprawdzałem, bo po co ? To tylko przesiadka. Dolatujemy do Johannesburga. - dziękuję Państwu za wspólny lot, proszę uważać na schodach, mogą być oblodzone, temperatura w Johannesburgu minus dwa stopnie Celsjusza. Myśleliśmy, że po 9 godzinach lotu coś nam się przesłyszało. Niestety współpasażerowie ubierający się w puchowe kurtki szybko pozbawili nas złudzeń. To był piękny wschód słońca. Ogromna czerwona kula na horyzoncie. I my – dwa filutki w krótkich spodenkach na oblodzonych schodkach. Otoczeni przez otulonych w grubaśne kurtałki, szaliki i czapki z pomponami sympatycznych muzinów, miło szczerzących do nas bielusieńkie zęby. Buchaliśmy kłębami pary jak byczki z animowanek. - zamknij wreszcie te drzwi ! - tylko to nam chodziło po głowie, gdy czekaliśmy w autobusie na pasie startowym aż wszyscy się zapakują. A autobus składał się głównie z drzwi. Wszystkie pootwierane. A ludzie schodzili i schodzili i schodzili. Bez rękawiczek nie można było nawet barierki się przytrzymać. Metalowej. Ale jaką piękną gęsią skórkę mieliśmy ! I te kłęby pary z nosa ! No świetnie, przeziębienie przed kilkudniowym pobytem w tropikach to jest to o czym marzyliśmy. Ale udało się. Skończyło się lekkim katarem. 5 godzin później. Kinszasa. Już widok lotniska zapowiadał sporo atrakcji. Wylądowaliśmy na kawałku betonu, na skraju dżungli. Dookoła pustka. 700 metrów od samolotu baraki. Droga do baraków oznakowana świeżo wymalowaną żółtą krechą. Wzdłuż niej co kilkanaście metrów żołnierz, czy raczej osobnik z kałasznikowem. Jak się okazało pilnowali zakrętów :) Bo krecha co kilkanaście metrów właśnie, nie wiedzieć czemu zakręcała. Gdy próbowałem ściąć zakręt i pójść prosto pan żołnierz bardzo dobitnie wytłumaczył mi, że mam iść po kresce. Doszliśmy. Punkt pierwszy – obowiązkowe szczepienia. Pokazujemy międzynarodowe żółte książeczki – okazuje się, że tu nie ważne. Pakiet szczepień obowiązujących w Kongo (w tym unikatowa szczepionka na AIDS!) wykonuje pan w stroju i o wyglądzie rzeźnika. Świeżo po uboju. Z przeraźliwie brudnej kieszeni wystaje strzykawka wielorazowego użytku. Przerażenie w oczach niewielu przybyłych razem z nami białych. I tu pierwsza cenna lekcja. Za 30 dolarów można przejść przejściem dla VIP-ów i uniknąć obowiązkowych szczepień i upokarzającej rewizji osobistej. Nie muszę dodawać, że wszyscy korzystają z tej opcji. Dwadzieścia minut rozmowy gdzie i po co przylecieli, w końcu przechodzimy. Radość. Czekamy na bagaże. Czekamy. Czekamy. Pytamy. - nie ma, Mister.
- jak to nie ma, gdzie są ? – dopytujemy – nie przyleciały, czy zaginęły na miejscu ? - nie wiem Mister - to może łaskawie zechce Pan sprawdzić ?- jesteśmy bardzo uprzejmi. - Mister, jakby były, to by były, a nie ma. Koniec rozmowy. Otacza nas grupka panów z kałasznikowami i po swojemu dopytują dlaczego robimy problemy i nie opuszczamy lotniska. Kolejną godzinę zajmuje nam tłumaczenie, że chcielibyśmy zgłosić zaginięcie bagażu. Oprócz kamery i laptopa (czy laptoka jak słyszę coraz cześciej:) było tam wszystko, ubrania, reszta sprzętu, statyw etc. Biura rzeczy zagubionych nie ma. W końcu przychodzi ważniejszy żołnierz, z nieprawdopodobnie brudnym zeszytem 32-kartkowym w kratkę i śliniąc co chwila ołówek zaczyna pisać protokół. Po trzech godzinach opuszczamy lotnisko – przyjechał po nas człowiek z polskiej ambasady. Usłyszeliśmy, że i tak nic nie wskóramy, trzeba to załatwić innym sposobem. Po trzech dniach – na krótko przed wyjazdem odzyskaliśmy nasze rzeczy. Kosztowało nas to 150 dolarów. Trzy dni w tropikach w tych samych ciuchach, bo na miejscu żadnego sklepu. Przepraszam – jeden był. T-shirty w rozmiarze XXXL z ogromnym amerykańskim dolarem na piersiach. Cena ? 50 dolarów sztuka. I Jarek i ja mamy ponad 180 cm wzrostu, ale te koszulki wygladały na nas jak koszule nocne. I ta cena ! Zostaliśmy przy swoim. Poratował nas też pan ambasador, za co jeszcze raz ogromnie mu dziękujemy ! I przestrzegł nas przed zakupami na rynku – tam było dużo tanich ubrań, ale … Ryzyko ogromne. Tropiki. W leżących na rynku ubraniach już po kilku godzinach jaja składa pewien rodzaj lokalnej muszki. Po ubraniu takich koszulek, pod wpływem ciepła ludzkiego ciała jaja zamieniaja się w larwy, a te wbijają się w skóre i tam rosną. Niedawno widzieliśmy jak wyglądają osobniki podrośnięte. Amerykańskiemu turyście koledzy wyciągali z pleców ogromne dwucentymetrowe i większe białe robale. Makabra ! Dalsze przygody w DR Konga utrzymane w lotniskowej konwencji, ale o tym innym razem, bo przeciez miało być o bagażu. Wiec nie martw się Tomku drogi, nigdy nie jest aż tak źle, żeby nie mogło być gorzej J Jego historia, jak i nasza skończyła się happy endem, czego i Państwu życzę. I bardzo, bardzo dziękuję za wszystkie komentarze. Ale żem się rozpisał …