Od 2001 roku relacje polsko-żydowskie kwitły. Od kiedy przestaliśmy obsesyjnie tropić antysemitów, okazało się, że jest ich znacznie mniej. Polska stała się głównym sojusznikiem Izraela w Europie. Ale sielanka nie mogła długo trwać. Bo znowu pojawił się Jan Tomasz Gross. I znowu zerwały się do boju hufce jego fanatycznych stronników i równie fanatycznych wrogów - pisze w "Dzienniku" Robert Krasowski.
Tymczasem najnowsza książka Grossa nie jest warta tego, żeby to wokół niej organizować debatę. Nie dostarcza ona żadnych nowych argumentów. Jeśli chcemy dyskusję pchnąć do przodu musimy wreszcie przeanalizować kwestię walki z antysemityzmem jako problem polityczny - ocenia publicysta.
Warto zacząć od tezy podstawowej. Że problem antysemityzmu Polaków, czy też jego skali, był od samego początku problemem politycznym, a nie moralnym. Po 1989 roku Polacy posprzeczali się o to, co ma być historycznym fundamentem wolności, na jakiej tradycji historycznej ją oprzeć. Naprzeciwko siebie stanęły dwie polityki historyczne.
Jeszcze ich wtedy tak nie nazywano, pojęcie pojawiło się dekadę później, jednak o to w istocie chodziło. Z jednej strony stanęła lansowana przez prawicę wizja demokracji antykomunistycznej. A zatem demokracji budowanej na kontrze wobec nieodległej przeszłości. Demokracji, która rodzi się po to, by rozliczyć grzechy komunizmu, napiętnować jego budowniczych, a wynagrodzić tych, którzy mieli zasługi w walce z komunizmem.
Naprzeciw tej antykomunistycznej polityki historycznej stanęła wizja demokracji antyendeckiej. Traktowała ona komunizm jako mniejsze zło, jako niewłaściwą odpowiedź na prawdziwe zło – na endecję. Wedle tego przekonania, lansowanego przez solidarnościową lewicę, endeckie zło jest wciąż żywe. Komunizm nie przeorał społeczeństwa, ocalił Kościół, zachował wieś. Zamiast być społeczną rewolucją, okazał się historyczną zamrażarką, z której polskie społeczeństwo wychodzi polskie dokładnie takim, jakim było przed 1939 rokiem. A więc - wedle opisu lewicy - niechętne Żydom, nowoczesności, tolerancji, demokracji, postępowi. Jednym słowem, ciemnogród.
Podczas gdy jedna strona sądziła, że najcięższą, być może śmiertelną chorobą polskiej duszy jest kwaśniewszczyzna, druga utrzymywała, że dmowszczyzna. Jedni sądzili, że wychowanie Polaków do demokracji może się dokonać poprzez wykorzenienie braku wrażliwości na zło komunizmu, drudzy że poprzez uwrażliwienie Polaków na zło antysemityzmu. Bo z całego katalogu wad Polski endeckiej, lewa strona jako wadę naczelną wybrała antysemityzm. Uznała ją za plagę plag, kwintesencję przesądu, największego wroga leżącej u podstaw demokracji tolerancji dla innych.
Dziś brzmi to może jak problem akademicki, jednak w latach 90. zderzenie się tych dwóch postaw było główną osią polskiej polityki. Kto pamięta publicystykę z tego okresu, ten wie, że prawicowe media pisały niemalże wyłącznie o patologiach komunistów z okresu sprzed i po 1989 roku. Natomiast lewicowe obsesyjnie wracały do jednej tylko kwestii - antysemityzmu, zarówno dawnego jak i obecnego.
To były lustrzane zachowania, które przyniosły odwrotne do zamierzonych efekty. Z jednej strony sprawiły, że połowa Polaków wybaczyła Jaruzelskiemu stan wojenny i w kolejnych wyborach głosowała na Kwaśniewskiego i Millera. Z drugiej, doprowadziły Polaków do niewrażliwości na piętnującą antysemityzm pedagogikę społeczną. Różne były mechanizmy porażki obu tych szkół perswazji.
O jałowości walki z antysemityzmem przesądziła przede wszystkim jej abstrakcyjność. Polakom, mającym wówczas najbardziej elementarne problemy z sami sobą, z niedawną przeszłością, z budowaniem swojej narodowej dumy i przeżywaniem świeżej radości z demokracji, raptem narzucono temat ich grzechów sprzed ponad półwiecza. Wbrew opozycyjnym mitom o powszechności oporu wobec komunizmu, z PRL-u Polacy wychodzili podzieleni i zdezorientowani.
Jeszcze nie zdążyliśmy uporządkować swojej wiedzy na temat Katynia, na temat czarnej legendy AK, na temat kolaboracji PZPR z Moskwą czy oceny stanu wojennego. Jeszcze nie zdążyliśmy się rozeznać, czy nadal mamy ufać Wałęsie, niedawnej legendzie "Solidarności”, która właśnie znowu weszła do polityki, a tu raptem zaczęto nas przekonywać, że najważniejszym problemem w naszej historii są getta ławkowe, ataki na Tuwima, i chłopcy z ONR-u. I jeśli od tej dyskusji nie chcemy rozpoczynać naszej niepodległości, to jesteśmy antysemitami.
Drugim istotnym błędem popełnionym przez organizatorów akcji reedukacji narodu poprzez walkę z antysemityzmem, okazał się osobisty i emocjonalny charakter, jaki swojej akcji nadali. Dokładniej mówiąc, jej histeryczność (podobny problem ze swoją antykomunistyczną pedagogiką miała strona prawa). Tak czy inaczej, realne uświadomienie Polakom ich wcale nie wyimaginowanego problemu z Żydami i antysemityzmem, blokował rozedrgany moralistyczny fanatyzm pedagogów. Nigdy nie wystarczało im mówienie, musieli krzyczeć, piętnować, egzorcyzmować. Tracąc wszystkie miary w ocenie realnych faktów.
Antysemicki napis na murze stawał się powodem do zrobienia czołówki gazety. Do toczenia wielkich dyskusji, do pisania listów otwartych, a wreszcie do równie gorącej dyskusji o winie tych, którzy nie potrafią się wystarczająco głośno się oburzyć. Nie myślano nawet o tym, że wśród ludzi pospiesznie piętnowanych za niedobór oburzenia, mogli być potencjalni sojusznicy, których do dyskusji o antysemityzmie można by spokojnie zaprosić, bo sami uważali antysemickie ekscesy, bez względu na ich skalę, za plamę na honorze Polaków.
Źródło: Dziennik