- Pozwolili mu umrzeć, bo to im się opłacało. Mam na to dowody, ale winni i tak jak gdyby nigdy nic pracują dalej - załamuje ręce Monika Blejzyk, wdowa po pacjencie, który - jej zdaniem - nie został odpowiednio przebadany w łódzkim szpitalu im. Jonschera. Sprawę bada już prokuratura.
Mirosław Blejzyk zmarł w maju minionego roku. Do szpitala im. Jonschera w Łodzi trafił z silnymi bólami brzucha. Lekarze dowiedzieli się, że ma on sączącego się tętniaka aorty brzusznej dopiero po tym, kiedy pacjent trafił na stół operacyjny. Jak twierdzi żona zmarłego, wcześniej nie zbadano go ani za pomocą tomografu, ani za pomocą dopplerowskiego USG. Wyniki badań pozwoliłyby na szybszą interwencję, jednak lekarze poprzestali na zdjęciach RTG, badaniu krwi i badaniu per rectum.
W poniedziałek na tvn24.pl opublikowaliśmy notatkę służbową, przygotowaną przez pracowników szpitala im. Kopernika w Łodzi, gdzie miał zostać przewieziony chory łodzianin. Wynika z niej, że dyrekcja szpitala im. Jonschera zakazała lekarzom wykonywania badań za pomocą tomografu.
To, czy informacje zawarte w notatce służbowej są prawdziwe sprawdza prokuratura. Wątpliwości, co do tego kto odpowiada za śmierć łodzianina nie ma Monika Blejzyk, wdowa po zmarłym.
- Lekarze w Jonscherze po prostu pozwolili mu umrzeć. Pozbawienie mojego męża diagnostyki było opłacalne, bo prostu nie chcieli płacić za zbyt drogie badanie - ociera łzę Monika Blejzyk w rozmowie z tvn24.pl.
I dodaje, że "życie jej męża wyceniono na 500 złotych". Dlaczego? Bo właśnie tyle miało kosztować przebadanie chorego łodzianina tomografem.
"Są dowody, nie ma konsekwencji"
Rozmówczyni tvn24.pl zaznacza, że zrobiła wszystko, żeby udokumentować nieprawidłowości w łódzkim szpitalu.
- Nie chciałam, żeby ktoś inny też musiał pogodzić się z myślą, że najbliższa im osoba konała, a lekarze nie zrobili wszystkiego, żeby ją uratować - zaznacza Blejzyk.
Łodzianka już po śmierci męża nagrała rozmowę za pomocą ukrytej kamery. Jak zapewnia, dopytywała jedną z lekarek pracujących w szpitalu Jonschera o to, dlaczego nie wykonano jej mężowi badania tomografem, ani dopplerowskiego USG. Osoba w białym kitlu odpowiedziała, że nie było to możliwe, bo "organizacja pracy w szpitalu jest taka, że w wolne dni od pracy takich badań nie można wykonywać".
- Myślałam, że tak szokujące materiały sprawią, że w szpitalu nastąpią gruntowne zmiany. Żeby nikt już nigdy nie mógł być tak potraktowany. Tymczasem nie stało się nic. Mój mąż leży w grobie, a lekarze pracują dalej i leczą ludzi - kręci głową nasza rozmówczyni.
Kara NFZ i śledztwo
Faktycznie, na razie nikt nie poniósł konsekwencji ewentualnych zaniedbań. To jednak nie oznacza, że tak się nie stanie. Od ośmiu miesięcy okoliczności śmierci Mirosława Blejzyka bada prokuratura. Tyle, że śledztwo jest na razie zawieszone. Nie wiadomo, jak długo śledczy będą musieli poczekać na opinię biegłych, którzy mają ocenić pracę medyków w tej konkretnej sprawie.
Po nagłośnieniu sprawy śmierci Mirosława Blejzyka, placówkę im. Jonschera skontrolował NFZ. Na szpital nałożono karę w wysokości 90 tys. złotych. Fundusz co prawda nie potwierdził informacji o zakazie wykonywania badań, ale ustalił, że - wbrew umowie z NFZ - w szpitalu nie było radiologa przez całą dobę.
Jeśli chcielibyście nas zainteresować tematem związanym z Waszym regionem - czekamy na Wasze sygnały/materiały. Piszcie na Kontakt24@tvn.pl.
Autor: bż/kv / Źródło: TVN24 Łódź
Źródło zdjęcia głównego: TVN24 Łódź