- Od samego początku widział, po co tam jedziemy - mówił 44-letni Marcin D. On przyznaje się, że ukradł biżuterię i gotówkę. - Przestań pier****ć - przerwał mu Ryszard Ć, obciążony zeznaniami. W Łodzi ruszył proces po spektakularnej kradzieży złota i gotówki. Łupu dotąd nie odzyskano.
Obaj oskarżeni zostali na początek swojego procesu dowiezieni do Sądu Okręgowego w Łodzi z aresztu. W czasie rozprawy siedzieli w kajdankach. Na ich rozkucie nie zgodzili się policjanci z konwoju, który ich transportował.
- Wysoki sądzie, przed salą rozpraw doszło pomiędzy nimi do szarpaniny. Żeby nie doszło do rękoczynów, wnosimy, aby ich ręce były skrępowane - mówił jeden z funkcjonariuszy.
Zarówno Marcinowi D., jak i Ryszardowi Ć. grozi do 12 lat więzienia za kradzież mienia o znacznej wartości.
A dokładnie - 1197 gramów najczystszego dostępnego na rynku złota próby 999 o wartości 174 tysięcy złotych i 196 gramów złota próby 585 wartego 28,5 tysiąca złotych. Łup stanowić miała też gotówka: 75 tysięcy euro i 125 tysięcy złotych.
- Skradzione mienie warte było łącznie 641 tysięcy złotych - podkreślała prokurator podczas odczytywania aktu oskarżenia.
Ryszard Ć. nie przyznaje się do winy. Twierdzi, że "jest w tej sprawie ofiarą". Z kolei Marcin D. chce dobrowolnie poddać się karze. Na sali rozpraw szczegółowo opisał, jak kradł.
- Wszystko trwało 15 sekund - opowiadał.
"Dobry numer"
Marcin D. od 17 lat prowadził warzywniak we Wrocławiu. Jak mówi, pieniędzy mu nie brakowało. Ale kiedy dowiedział się, że może obrobić włoskiego jubilera - nie wahał się.
Skok – według jego wersji - nagrał mu Rafał R., który do dziś jest poszukiwany przez policję.
- To chłopak mojej siostry. Zadzwonił do mnie pod koniec maja i powiedział, że w lipcu będzie szansa na "dobry numer" - mówił przed sądem Marcin D.
Rafał R. był pracownikiem włoskiej firmy, która handluje biżuterią.
- Powiedział, że w lipcu będzie w Polsce. Wtedy będzie okazja, żeby przejąć ładunek - mówił D.
Plan był taki - Rafał miał być kierowcą vana, w którym będzie dużo gotówki i biżuterii.
- Miał mi dać znać, gdzie i o której wyjdzie z drugim pracownikiem do kontrahenta. W aucie miał zostać łup. Rafał miał zostawić auto otwarte - opowiadał Marcin.
Marcin musiał tylko zabrać fanty i zniknąć.
- Miałem dostać za to 120 tysięcy. A Rafał resztę - opowiadał oskarżony.
Tajna wiadomość
Żeby nikt nie powiązał Rafała z Marcinem, panowie nie kontaktowali się przed akcją.
- W połowie lipca jeszcze nie wiedziałem, gdzie będę miał zrobić ten numer. Rafał miał mi zostawić namiary w wyznaczonym miejscu - opowiadał oskarżony 44-latek.
Kilka dni przed "akcją" Marcin pojechał na autostradę A1.
- Jakieś 40 kilometrów od Łodzi był MOP, na którym miała czekać na mnie tajna wiadomość - zeznawał dziś przed sądem.
Kartka miała być wciśnięta za muszlę klozetową.
- W tamtym miejscu jest tylko jedna toaleta, więc nie było problemu ze znalezieniem. Na czekającej na mnie kartce przeczytałem: "19 lipca, Łódź, Senatorska 15, godz. 9". Dla mnie wszystko było jasne - mówił oskarżony.
"Przestań pier***ić!"
44-latek wiedział już, gdzie będzie czekać na niego łup. Wymyślił, że - dla zatarcia śladów - najlepiej będzie pojechać z rodzinnego Wrocławia do Łodzi z jedną osobą, a potem - już z "fantami" - z drugą.
W pobliżu straganu, na którym Marcin handlował warzywami, mieszkał Ryszard Ć. Utrzymywał się z prac dorywczych. Panowie znali się od siedmiu lat.
- Wiedziałem, jaką ma kartotekę. Więc zaproponowałem mu robotę - twierdzi Marcin.
Według jego wersji Ryszard za zawiezienie go do Łodzi miał dostać tysiąc złotych.
- Wiedział, że jedziemy na robotę. Że jadę kraść - mówił przed sądem.
- Przestań pier****ć, ku**a! - przerwał mu Ryszard. Twierdzi, że w zeszłym roku Marcin go poprosił o podrzucenie do Łodzi. O żadnym przestępstwie nie miało być mowy.
- Tego dnia nie miałem nic do roboty, dlatego chciałem mu pomóc - twierdzi Ryszard.
Chociaż w tym zakresie oskarżeni mają wykluczające się wersje, to ich narracja co do tego, jak wyglądał skok, jest zbieżna.
- Podjechaliśmy na Senatorską. Zobaczyłem busa na włoskich tablicach. W środku siedziały dwie osoby. Powiedziałem Ryśkowi, żeby zrobił jeszcze kółko po okolicznych ulicach - opowiadał Marcin.
- Trochę się pokręciłem po okolicy. Potem zaparkowałem za seicento, a Marcin wyszedł z auta - zeznawał przed sądem Ryszard.
Marcin:
- Podszedłem do mercedesa vito, w którym miały być fanty. W środku już nikogo nie było. Złapałem za klamkę od strony pasażera. Było otwarte. Złapałem walizki, które były pomiędzy siedzeniami. Wszystko trwało 15 sekund.
Ryszard:
- Marcina nie było kilka chwil. Potem otworzył bagażnik i coś schował. Wsiadł do auta i poprosił, żeby go przewieźć na inną ulicę w Łodzi.
Do Wrocławia Marcin D. wrócił już innym samochodem. Za kierownicą siedział były szwagier. Czy wiedział o skoku? Akta w jego sprawie zostały wyłączone do odrębnego postępowania.
Już na wolności
Mecenas Anna Koropczuk, obrończyni Marcina D., zawnioskowała na pierwszej rozprawie o dobrowolne poddanie się karze przez jej klienta.
- Wnoszę o wydanie wyroku skazującego bez przeprowadzenia rozprawy. O wymierzenie kary trzech lat pozbawienia wolności. W zakresie obowiązku naprawienia szkody o zapłatę 600 tysięcy złotych solidarnie, do naprawienia przez wszystkich oskarżonych w niniejszej sprawie - zawnioskowała mec. Koropczuk.
Do wniosku przychyliła się prokurator i pełnomocnik okradzionej firmy. Jednak sąd stwierdził, że konieczny jest w tym wypadku pełny proces.
Przewodnicząca składu sędziowskiego zgodziła się na zwolnienie oskarżonych z aresztu.
- Okoliczności sprawy nie budzą wątpliwości, dlatego nie ma podstaw, aby kontynuować ten najbardziej restrykcyjny ze środków zapobiegawczych - argumentowali obrońcy.
Autor: bż\kwoj / Źródło: TVN24 Łódź
Źródło zdjęcia głównego: TVN24 Łódź