- To zbyt łagodny wyrok, będziemy się od niego odwoływać - to reakcja prokuratury na wyrok, który właśnie zapadł w łódzkim sądzie. 34-letni mężczyzna, który pastwił się nad czteroletnią dziewczynką i w końcu doprowadził do jej śmierci, został skazany na 20 lat więzienia. Na wolność będzie mógł wyjść już po 15 latach za kratkami.
Wyrok zapadł w łódzkim sądzie okręgowym. Jest nieprawomocny. Prokuratura wnosiła o dużo surowsze kary, niż te, które ostatecznie orzeczono. Śledczy chcieli dożywocia dla Kamila S., oskarżonego o zabójstwo dziewczynki.
Sąd uznał go za winnego znęcania się nad dzieckiem i doprowadzenia do śmierci Oliwii.
- Za to przestępstwo został skazany na 15 lat pozbawienia wolności. Za to, że wcześniej znęcał się nad dzieckiem zostaje pozbawiony wolności na kolejne 5 lat - poinformowała przewodnicząca składu sędziowskiego.
Uzasadniała, że wyrok jest niższy niż wnioskował oskarżyciel publiczny, bo nie można jednoznacznie stwierdzić, że Kamil S. zadawał ciosy, żeby zabić.
- Z pewnością jednak godził się na to, że stosowana przez niego przemoc może doprowadzić do zgonu - uzasadniała sędzia.
28-letnia Joanna N. została skazana na 6 lat więzienia za narażenie zdrowia i życia córki. Zdaniem sądu nie ma wątpliwości, że wiedziała o tym, że córka jest bita przez konkubenta. Nie zrobiła jednak nic, by temu zapobiec. Sąd uznał też, że świadomie utrudniała śledztwo w sprawie śmierci swojej córki.
Będzie apelacja
Mec. Halina Kondras, która broniła Kamila S. stwierdziła po odczytaniu wyroku, że zbyt wcześnie jest na to, aby deklarować odwoływanie się od wyroku.
- Mogę jedynie powiedzieć, że mój klient pogodził się z decyzją sądu - powiedziała.
Wątpliwości co do apelacji nie ma za to prokuratura.
- W naszej ocenie ustalenia co do sposobu działania oskarżonego, skala jego przemocy i wreszcie bezbronność cierpiącej dziewczynki zasługują na wyższy wymiar kary - podkreśla Krzysztof Kopania z łódzkiej prokuratury okręgowej. Kopania poinformował, że śledczy po zapoznaniu się z pisemnym uzasadnieniem wyroku wystąpią do sądu apelacyjnego o podwyższenie wyroków dla obojga oskarżonych.
Koszmar dziecka
Oliwia niemal nie mówiła. Często za to płakała. Prokuratorzy nie mają wątpliwości, że ostatnie tygodnie życia były dla 4-letniej dziewczynki piekłem. Musiała cierpieć, płakać, bo chodziła z trzema złamaniami: żebra, obojczyka i łokcia. Zanim - w grudniu 2016 roku - została skatowana na śmierć, jej złamania zaczęły się już goić.
W czasie śledztwa prokuratorzy upewnili się, że Oliwia była katowana przez Kamila S. Dziewczynka mówiła matce, że boi się zostawać z mężczyzną, ale ona nie reagowała. Smarowała tylko rany dziecka maścią. 6 grudnia Kamil S. pobił 4-latkę bardziej niż zwykle. Denerwowały go - jak sam powiedział w czasie śledztwa - "płacz i marudność" dziecka.
Po pierwszych ciosach straciła przytomność. Kiedy się ocknęła, znowu została zaatakowana. Tym razem ciosy ją zabiły.
- Tego dnia oskarżony był z ofiarą przez cztery godziny. Z jego wyjaśnień wynika, że w tym czasie zrobił sobie kawę. Resztę czasu przeznaczył na katowanie dziecka - podkreślała prokurator w swojej mowie końcowej.
W czasie procesu oskarżony nie składał wyjaśnień, dlatego na sali rozpraw odczytane były jego zeznania, które składał jeszcze w czasie śledztwa:
"Joanna (matka dziecka - red.) pojechała do Caritasu. Oliwka płakała. To nie były łzy. Ona piszczała. Mieliśmy iść na spacer, ale ona tak piszczała, że uderzyłem ją dwa razy ręką w pupę. Potem pasem, jeden raz w prawe udo. Dwa razy pięścią w brzuch, no i w twarz - otwartą ręką. Podniosłem, rzuciłem na łóżko, uderzyła się głową o oparcie. Już wtedy nie płakała. Rzuciłem ją jeszcze raz. Przestała się ruszać. Wtedy pomyślałem, że mogłem ją zabić. Ubrałem ją, zadzwoniłem do Asi. Powiedziałem, że Oliwka nie oddycha, bo spadła z huśtawki" - zeznawał Kamil S. w czasie śledztwa.
Opisywał też swoją drogę z dzieckiem na pogotowie.
"Wsiadłem do tramwaju, potem jechaliśmy z autobusem. Po drodze nikt mnie nie zatrzymał. Przed wejściem na pogotowie dałem Oliwkę Asi i pojechałem stamtąd" - czytała sędzia.
Joanna N. zaniosła nieżyjącą córkę na pogotowie.
- Ona nie oddycha, ratunku! - krzyczała do lekarzy.
- Lekarze weszli z dziewczynką do gabinetu, matka została na korytarzu. Już po chwili jeden z medyków wyszedł do niej i zaczął krzyczeć, że dziecko jest pobite - opowiadał TVN24 świadek interwencji. Mówił, że dziecko nie ruszało się, "wyglądało jak lalka".
Lekarze stwierdzili, że dziecko nie żyje od dłuższego czasu. Na miejsce zostali wezwani policjanci. Niedługo potem zatrzymali najpierw 27-latkę, a potem jej konkubenta. Sekcja wykazała, że 4-letnia dziewczynka zmarła na skutek "olbrzymich obrażeń powstałych w różnym czasie".
- Przede wszystkim stwierdzono rozległe obrażenia głowy, w tym krwiak i obrzęk mózgu, obrażenia jamy brzusznej z rozerwaniem krezki jelita cienkiego - wyliczała na sali rozpraw prokurator. Podkreślała, że w wyniku sekcji ujawniono też, że dziecko miało gojące się złamanie żebra, obojczyka oraz kości łokciowej lewej ręki.
Na całym ciele Oliwii były też sińce i otarcia.
W swojej mowie końcowej prokurator zaznaczała, że matka Oliwii próbowała ratować kata swojego dziecka przed odpowiedzialnością karną - i dlatego powinna zostać skazana również za utrudnianie śledztwa.
- Napisała SMS o treści "policja po ciebie jedzie". Jednoznacznie ostrzegała go przed tym, że zostanie zatrzymany. Tym samym doprowadziła do tego, że sprawca mógłby się ukryć - podkreślała prokurator.
Przemoc bez reakcji
Kamil S. w swoich zeznaniach tłumaczył, że jego partnerka dobrze wiedziała, iż jej dziecko jest bite.
"Odnosiłem wrażenie, że Oliwka nie była na rękę Joannie. Mówiła, że jak urodzi się kolejne dziecko (kiedy Oliwia została zabita, jej matka była w kolejnej ciąży - red.), to nie będzie miała dla niej czasu. Odpychała ją" - twierdził oskarżony w czasie śledztwa.
W aktach sprawy jest też skrucha Kamila S.:
"Odczuwam żal, że zabiłem to dziecko. Ale Joanna wiedziała, że mnie irytuje jej płacz. Jak wychodziła z domu, to przecież wiedziała, że Oliwia wpadnie w płacz, a ja się zdenerwuję. Tak było kilka razy. Joanna nie była zainteresowana, skąd krew na ubraniach. A przecież ją widziała" - zeznał S.
Tyle, że ta skrucha - według biegłych psychologów powołanych w czasie procesu - jest nieszczera. Kamil S. bowiem nie ma, według ich opinii, wyrzutów sumienia po śmierci dziecka.
- Po zadaniu ciosów nie wezwał pogotowia. Martwa czterolatka i jej kat jechali przez całe miasto tramwajem. A przecież nawet małe dzieci wiedzą, że przy ratowaniu życia ważny jest czas. Oskarżony jednak nie chciał ratować Oliwii. Jej życie było mu obojętne - zaznaczała prokurator.
Co na to jego partnerka? Ona też w sądzie nie chciała odpowiadać na pytania. Jej zeznania też były odczytane na sali rozpraw:
"Przy mnie dawał jej klapsy. Ręką w pupę. Ze trzy razy. Widziałam siniaki. Córka zaczęła się bać Kamila, ale mimo to zostawiałam z nim dziecko. Oliwia nie mówiła. Tylko: 'mama', 'tata' i 'pić'. Kamil krzyczał na Oliwię, bo chciał, żeby mówiła do niego 'tato', ale tylko wtedy, kiedy byli sami w domu. Jak ktoś przychodził, to miała do niego mówić 'wujku'. Córce się myliło, a on się na to wściekał" - zeznawała Joanna N. w czasie śledztwa.
Mówiła prokuratorom, że "nie obchodzi już ją, czy konkubent pójdzie siedzieć":
"Mówiłam matce Kamila, że on bije Oliwkę. A ona mówiła, żeby tego nie robił. A robił. Sińce na brzuchu pojawiły się w połowie listopada. Ja nie chciałam od niego odchodzić, bo on mi się oświadczył przez telefon. Myślałam, że będziemy rodziną".
- Ta kobieta przedłożyła dobro związku nad dobro własnego dziecka. Nie każda kobieta, która urodziła zasługuje na to, aby nazywać ją matką. I tak jest też w tym przypadku - mówiła w swojej mowie końcowej prokurator.
Plamy krwi w mieszkaniu
Szokujące w tej sprawie są nie tylko wyjaśnienia oskarżonych, ale też wyniki oględzin w mieszkaniu, gdzie zakatowana została Oliwia.
- Podczas oględzin ujawniono plamy o wyglądzie śladów krwi na poduszce, ścianie oraz na pozostawionych w łazience i schowanych do szafy ubrankach dziewczynki - mówi Krzysztof Kopania, rzecznik łódzkiej prokuratury.
Oględziny zwłok dziecka upewniły śledczych, że było ono ofiarą "drastycznej przemocy". Śledczy ustalili, że zmarła dziewczynka i jej matka zamieszkały z 33-letnim Kamilem S. w październiku 2016 r. Zajmowali jednopokojowe mieszkanie.
- Matka Oliwii poznała swojego konkubenta raptem kilka miesięcy przed tym, jak z nim zamieszkała - dodaje Kopania.
Wcześniej z córką mieszkała w Gliwicach. Kobieta ma jeszcze jedno dziecko, ale nie sprawuje nad nim opieki. Była pod opieką tamtejszej pomocy społecznej.
"Nawet najgorszy zasługuje na obronę"
Obrońcy oskarżonych w swoich mowach końcowych wnosili o "sprawiedliwy wyrok".
- Nawet najgorszy zwyrodnialec ma prawo do obrony. Nie można kwestionować tego, że czyny mojego klienta są godne potępienia - tak swoją mowę końcową zaczęła obrończyni Kamila S.
Podkreślała, że 34-latek nie powinien odpowiadać za zabójstwo, tylko spowodowanie choroby zagrażającej życiu i nieumyślne spowodowanie śmierci. - Gdyby chciał zabić to dziecko, to zadawałby inaczej ciosy. On stosował przemoc, ale jego zamiarem nie było zabójstwo - podkreślała mecenas Halina Kondras. Sąd w dużej mierze podzielił jej zdanie.
Obrończyni zaznaczała, że jej klient ma problemy z agresją. Do tragedii - według jej opinii - w dużym stopniu przyczyniła się matka dziewczynki, która zostawiała Oliwię z konkubentem na długie godziny.
- On był w tym wszystkim osamotniony. Nie radził sobie z sytuacją. Potencjał intelektualny jest u niego na tyle mały, że nie potrafił znaleźć wyjścia z sytuacji - przekonywała.
Mecenas Jan Chorążak, obrońca Joanny N. wskazywał z kolei, że matka dziecka miała problem z właściwą oceną sytuacji.
- To osoba, której potencjał intelektualny mieści się pomiędzy dolną normą a upośledzeniem intelektualnym. Nie potrafiła powiązać sytuacji z zagrożeniem - mówił adwokat.
Podkreślał, że Joanna S. nie mogła spodziewać się, iż pozostawienie córki z partnerem może mieć tak dramatyczne skutki.
- Na ciele dziecka pojawiały się siniaki, ale nie oznacza to, że kobieta godziła się na to, aby dziecko zginęło - skończył swoje wystąpienie.
Autor: bż/i / Źródło: TVN24 Łódź
Źródło zdjęcia głównego: TVN24 Łódź