Razem siedzieli w piaskownicy jako dzieci, teraz razem siedzą za kratkami. Wszyscy pochodzą z jednego osiedla i - według ustaleń śledczych - w taki sam sposób zarabiali pieniądze. Napadali na banki, na niektóre nawet cztery razy. Do sądu trafił akt oskarżenia, z którego wynika, że grasowali przez trzy lata i ukradli co najmniej 270 tys. złotych. - Oni byli jak bracia. A przez jednego są w kryminale - płacze matka jednego z oskarżonych.
W jednym z wieżowców mieszkał 38-letni Dariusz N. Zdaniem śledczych, mózg grupy, która od 2012 roku napadała na banki. Dwa piętra niżej mieszkał o dwa lata młodszy Krzysztof G. Oni wpadli jako pierwsi.
Policjanci zatrzymali ich 22 grudnia 2015 roku pod bankiem przy ul. Tatrzańskiej w Łodzi. Bank miał być "obrobiony". Na Dariusza N. i Krzysztofa G. czekali już antyterroryści. Skąd policjanci wiedzieli, kiedy i gdzie może dojść do napadu?
O działalności grupy było już w Łodzi już bardzo głośno. W ciągu trzech lat w mieście okradziono kilkanaście placówek. Pracownicy ochrony poszczególnych banków byli bardzo wyczuleni na wszystkie nietypowe sytuacje. Gdy 21 grudnia zauważyli mężczyznę robiącego zdjęcia okolic placówki zaalarmowali policję.
"Tutaj chcą teraz uderzyć" - stwierdzili policjanci. A ponieważ gang napadający na banki zazwyczaj atakował tuz przed zamknięciem placówki, funkcjonariusze wiedzieli, kiedy spodziewać się przestępców.
Mężczyzn zatrzymano przed wejściem do banku. Dariusz N. miał przy sobie broń. Pistolet znaleziono też w samochodzie, którym przyjechali.
Ruszyło śledztwo. Wkrótce zatrzymano jeszcze dwóch mężczyzn: 38-letniego Piotr P. i jego rówieśnik, Piotr L. Wszyscy pochodzą z jednego osiedla, wszyscy znają się od dziecka i, wreszcie, wszyscy są obecnie za kratkami.
- Oskarżeni są o napady rabunkowe na banki. Z uwagi na posługiwanie się bronią palną grożą im kary pozbawienia wolności w wymiarze do lat 15 - informuje nas Krzysztof Kopania z łódzkiej prokuratury.
Co najmniej trzynaście "skoków"
Prokuratorzy przez ostatnie 10 miesięcy sprawdzali wszystkie przypadki napadów na banki w okolicy. Ostatecznie grupie przyjaciół przypisano 13 z nich. Zdaniem śledczych, w każdym "przedsięwzięciu" uczestniczył Dariusz N. - lider grupy. Na początku przyznał się do stawianych mu zarzutów. Opowiadał o tym, jak organizował napady i brał udział w wizjach lokalnych.
- Dopiero na ostatnim przesłuchaniu wycofał swoje wcześniejsze zeznania. Stwierdził, że nie przyznaje się do winy - mówi Krzysztof Kopania.
Do zarzutów przyznaje się trzech z oskarżonych. Co więcej - ich zeznania pokrywają się z tym, co wcześniej mówił Dariusz N.
"Gleba! Snajper w was celuje!"
A co wynika z ich zeznań? Że każdy napad odbywał się według podobnego scenariusza. Zaczęło się w listopadzie 2012 roku w banku na łódzkim Widzewie. Do placówki wpadli zamaskowani napastnicy. Według śledczych - Dariusz N. i Piotr P.
N. początkowo, zanim odwołał zeznania, sam opowiadał o tym, jak straszył pistoletem trzy kobiety, które kończyły tego dnia dyżur. Potem razem z kompanem uciekł z łupem - ok. 10 tys. złotych. Na kolejny skok panowie czekali dwa miesiące. Wbiegli wtedy do banku na dzielnicy Górna. Tu jeden z przestępców się przewrócił podczas ucieczki i podarł kurtkę. Jej strzępki zostały zabezpieczone później przez policjantów i dzisiaj są ważnym dowodem, który obciąża Dariusza N.
Dwa miesiące po pechowej wywrotce, doszło do kolejnego skoku. Sprawcy tym razem byli bardziej brutalni niż zwykle. Według ustaleń śledczych, Dariusz N. i Piotr P. czekali przy wyjściu służbowym z banku na łódzkim Olechowie. W końcu się doczekali - tuż po zamknięciu placówki chciała tędy wyjść jedna z pracownic. Sprawcy wciągnęli ją siłą do środka. Tam pobili.
Przestępcy uciekli mając ponad 38 tys. złotych. To była jedna z nielicznych sytuacji, kiedy członkowie grupy użyli przemocy. Unikali jej. Kiedy okazało się, że sytuacja zmusiła ich do pobicia kobiety, Dariuszowi N. się to nie podobało. Dlatego od tego momentu grupa zaczęła stosować gaz pieprzowy. Straszyli też snajperem, który rzekomo obserwuje pracowników banku.
- Wpadli do środka, krzyczeli, że mamy leżeć "na glebie". Jeden z nich wrzeszczał, że mamy przez 10 minut po ich ucieczce leżeć bez ruchu. Każdy ruch miał skończyć się strzałem w głowę - mówi nam jedna z pracownic, która pracowała w obrabowanym banku.
Dariusz N. mówił potem śledczym, że coraz lepiej opanowywał sztukę straszenia pracowników banku. Dla lepszego "efektu" potrafił strzelić ostrzegawczo ze swojego pistoletu - żeby nikt nie pomyślał, że ma w ręku atrapę.
"Mam pomysł, jak zarobić"
Prokuratorzy ustalili, że w czasie, kiedy Dariusz N. i Piotr P. dokonywali kolejnych skoków, ich wspólny znajomy Krzysztof G., odsiadywał karę więzienia. Kiedy wyszedł zza krat, spotkał się ze starym przyjacielem - Dariuszem N. Ten miał mu zaproponować "dobrze płatną robotę" - czyli udział w skokach. N. do tego czasu dołączył do "zespołu" dwóch innych starych znajomych - Mariusza K. i Adama P. Ze "składu" wypadł za to Piotr P., który pokłócił się z Dariuszem N.
Śledztwo wykazało, że w zmienionym składzie grupa pracowała jak dotąd. Jej członkowie mieli nawet swoje ulubione banki. Doszło do tego, że do jednej z placówek (niedaleko ich wspólnego domu) włamali się czterokrotnie miesiąc po miesiącu. Prokuratorzy przypisują Dariuszowi N. też jeden samodzielny "skok" - na który nie zabrał żadnego z kolegów.
Jeden z oskarżonych zeznał, że N. planował rozszerzać swoją działalność o wysadzanie bankomatów. Znalazł nawet człowieka - Marcina G. spod Łodzi - który zorganizował niezbędne wyposażenie: butlę gazową, półmetrową brechę do wyważenia drzwi bankomatu i inny niezbędny sprzęt. Za pomoc zażądał 20 procent łupu.
15 czerwca 2013 roku koledzy pojawili się pod bankomatem na Olechowie. Plan ostatecznie nie wypalił. Eksplozja poważnie uszkodziła bankomat, ale jego kasa pozostała nietknięta. Po tej wpadce N. zadecydował, żeby trzymać się sprawdzonych metod zarabiania.
Na celowniku
Pojedynczy "skok" przynosił grupie od kilku do kilkudziesięciu tysięcy złotych. Śledczy wyliczyli, że od końca 2012 do końca 2015 roku N. i jego koledzy ukradli co najmniej 270 tys. złotych.
Funkcjonariusze, którzy zajmowali się napadami zauważyli, że większość napadów odbywa się we wschodniej części Łodzi. Na tej podstawie zaczęto ustalać, który bank jest zagrożony kolejnym atakiem. Ostatni udany skok grupy z Widzewa nastąpił 19 listopada 2015 roku. Wtedy z kasy banku na łódzkim Teofilowie zginęło 27 tys. złotych. Częstotliwość działania grupy (raz na miesiąc) pozwoliła policjantom na ustalenie, że grupa zaatakuje tuż przed Bożym Narodzeniem. Podwyższony stan alarmu przyniósł efekt. Pracownicy banku przy ul. Tatrzańskiej zobaczyli mężczyznę, który robił zdjęcia placówki. To był sam Dariusz N.
Akt oskarżenia, który właśnie trafił do sądu dotyczy pięciu osób. Oprócz Dariusza N. jest to Krzysztof G. (z którym wpadł podczas grudniowej zasadzki). Przed sądem stanie też Piotr P., Piotr L. i Marcin G. (który dostarczył sprzęt do wysadzenia bankomatu). Ten ostatni chce dobrowolnie poddać się karze roku i 4 miesięcy za kratkami.
Statusu oskarżonego nie ma Mariusz K. (zmarł w areszcie w czasie śledztwa) i Adam P. (wciąż jest poszukiwany - prawdopodobnie zdążył wyjechać za granicę).
Kim jesteś?
Oskarżony o szefowanie grupą Dariusz N. rozwiódł się kilka lat temu z żoną. To ona dostała prawo do opieki nad ich dwoma córkami. Dlaczego człowiek, który do tej pory nie miał żadnych konfliktów z prawem zaczął napadać na banki? Rozmawialiśmy ze znajomymi rodziny. Twierdzą, że N. musiał płacić alimenty, które go rujnowały. Musiał wrócić do mieszkania rodziców. Wtedy też zaczął częściej kontaktować się z przyjaciółmi z dzieciństwa (większość z nich miała już konflikty z prawem).
Dariusz N. od lat posiadał broń. Pasjonował się polowaniami. Podczas przeszukania jego domu znaleziono m.in. rewolwer Zoraki, amunicję, kominiarkę, szelki do kabury i stój, który najczęściej był używany podczas skoków. W jego pokoju znaleziono też lokalną gazetę z 2013 roku, w którym dziennikarze opisywali szczegóły napadu, w którym - według śledczych - uczestniczył.
Rozmawialiśmy z rodziną Dariusza N.
- On, szefem grupy napadającej na banki?! Ha! Przecież on złamanego grosza nie miał po tym rozwodzie - mówi nam jego matka.
Ojciec Dariusza N. nie ma wątpliwości, że syn "został wrobiony". Twierdzi, że do zeznań zmusili go prokuratorzy.
- To człowiek, który muchy by nie skrzywdził. Był bardzo lubiany na osiedlu, ale nigdy nie był drabem. Jak go zatrzymali to szedł kupić antenę do swojego starego mercedesa - podkreśla.
Inaczej mówi o nim matka innego oskarżonego w tej sprawie.
- To facet, który nie pracował a miał mnóstwo forsy. Taka jest prawda. I prawdą jest to, że wykorzystał naiwność mojego syna. Traktowałam go jak syna, przychodził do mnie na obiady. A teraz przez niego jestem sama - płacze.
Autor: bż/kv / Źródło: TVN24 Łódź
Źródło zdjęcia głównego: TVN24 Łódź/archiwum prywatne rodziny Dariusza N.