Oddychał już z dużym trudem. Zadzwonił do Polski, do żony. - Chyba mam zawał - powiedział. Potem ona usłyszała trzask, jakby telefon upadł na podłogę. - Ten dyżur zapamiętam na bardzo długo - mówi tvn24.pl policjant, który niedługo potem odebrał telefon od przerażonej kobiety. Pan Andrzej czuje się już dobrze i opuścił szpital.
W czwartek podkomisarz Zbigniew Cybulski, policjant z dwunastoletnim doświadczeniem pojawił się w bydgoskiej komendzie o 19. Pół godziny później jego poprzednik przekazał mu wszystko, co się aktualnie dzieje.
- Miałem przed sobą całą noc. Zdążyłem zamieszać cukier w kawie, kiedy odebrałem telefon - opowiada.
To była 11. minuta jego służby. Dzwoniła przerażona kobieta. Poinformowała, że dostała przed chwilą telefon od męża, który pracuje jako kierowca tira:
"Mąż jechał z Francji w stronę Polski i prawdopodobnie ma zawał. Ledwo dosłownie oddychał, a on jest już po jednym zawale" - mówiła kobieta.
Sytuacja była bardzo poważna, bo połączenie zostało przerwane, zanim kierowca zdążył powiedzieć, w jakim jest kraju. Żona chciała zaalarmować pracodawcę męża, ale w jego firmie nikt nie odbierał telefonu. Kobieta domyślała się, że mąż powinien być gdzieś w Niemczech. Przekazała, że najpewniej jedzie ciężarówką marki MAN i jest "gdzieś na jakiejś firmie".
Wszystkie te informacje niedługo potem okazały się mocno nieprecyzyjne.
Minuty
Podkomisarz Zbigniew Cybulski: - Jasne było to, że musimy namierzyć człowieka w kilkadziesiąt sekund i wysłać do niego karetkę. Pierwszy krok był taki, że zadzwoniłem do pracodawcy tego kierowcy.
Firma była czynna do godziny 20. - Zostało kilka minut. Na szczęście od razu się dodzwoniłem.
Z drugiej strony słuchawki był brat właściciela firmy, który od razu zrozumiał powagę sytuacji.
- Brat poszedł biegać, zostawił swój telefon, odebrałem. Dzwoniła policja, że żona się z nimi skontaktowała i powiedziała, że mąż ma zawał i policja poprosiła, żebym namierzył tego kierowcę - mówi Juliusz Grzegorowski.
Przełączył policjanta do działu bezpieczeństwa, w którym są zapisy GPS wszystkich pojazdów w trasie. Sam też szybko namierzył auto, podał numer rejestracyjny i kolor ciężarówki.
Wiedziałem, że przedstawiciele firmy mogliby odmówić, argumentując, że takie informacje mogą przekazać na wniosek prokuratora. A nie dyżurnego, który chce coś "na już". Na szczęście wszyscy rozumieli, że czyjeś życie jest zagrożone i nie ma czasu na administrację.
Postawę pracownika chwali policjant. - Trzeba było działać. Wiedziałem, że przedstawiciele firmy mogliby odmówić, argumentując, że takie informacje mogą przekazać na wniosek prokuratora. A nie dyżurnego, który chce coś "na już". Na szczęście wszyscy rozumieli, że czyjeś życie jest zagrożone i nie ma czasu na administrację - mówi nam policjant.
Po kilkudziesięciu sekundach pracownik firmy podawał już wskazania GPS samochodu, którym jechał kierowca. Okazało się, że na ten wyjazd wyjątkowo wziął zupełnie inny samochód niż ten, o którym mówiła żona.
W pomoc zaangażował się też właściciel, poinformowany przez brata o całej sytuacji. - Byliśmy przerażeni. Dopiero w trakcie trwania akcji dowiedziałem się, że kierowca miał kiedyś zawał - mówi Jan Grzegorowski.
Na pomoc
Tir stał w Luksemburgu. Zbigniew Cybulski na ekranie monitora widział, że jest dwa kilometry od szpitala, znajdującego się na drodze wjazdowej do stolicy. Dobry znak.
- Zadzwoniłem do biura współpracy międzynarodowej policji. Powiedziałem, że trzeba ratować faceta w Luksemburgu i stosowną dokumentację wypełnię później. Tu też poszło gładko. Od tego momentu pozostało mi już tylko czekać - opowiada.
Po kilkudziesięciu minutach dowiedział się, że karetka znalazła kierowcę potrzebującego pomocy i zabrała go do szpitala. - Na tamtym etapie wiedziałem tylko, że stan mężczyzny jest nieznany. Żeby móc powiedzieć coś więcej żonie, zadzwoniłem na numer alarmowy ambasady w Luksemburgu - opowiada policjant.
Uratowany
Ambasador przekazał, że polski kierowca musiał natychmiast trafić na stół operacyjny. Na szczęście przeżył zabieg i jego stan był stabilny. - Zadzwoniłem do żony i powiedziałem, co wiem. Dopiero wtedy jakoś zeszło ze mnie ciśnienie. Jakbym wiedział, jak się rozpocznie mój dyżur, to nie piłbym tej kawy - uśmiecha się funkcjonariusz.
Kierowca już opuścił szpital. - Pamiętam wszystko, bo byłem przytomny – mówi o całej sytuacji Andrzej Mróz. Jak tłumaczy, źle się poczuł podczas załadunku. - Zrobiło mi się słabo, pociłem się, lewa ręka robiła się drętwa – opowiada.
- Ludzie, którzy ładowali towar, wezwali pomoc, która była na terenie zakładu. Lekarze lub pielęgniarz podał mi tlen, leki, a potem przyjechała karetka - mówi pan Andrzej.
Ale o tym żonie powiedzieć nie zdążył, bo telefon się rozładował. - Dałem radę tylko powiedzieć, że chyba mam zawał - dodał. Nie wiedział, że pomoc dla niego była organizowana niejako dwutorowo: na miejscu i zdalnie z Polski.
Po dwóch dniach wstał ze szpitalnego łóżka i wrócił do Polski. - Wszystko jest już dobrze - ocenia i zaznacza, że teraz chciałby jak najszybciej wrócić do pracy.
Nagranie rozmowy jego żony z bydgoskim policjantem publikujemy po tym, jak zgodę na to w rozmowie z policją wyraziła sama zainteresowana.
Źródło: TVN24 Łódź