Bum. Bum. Trzask. Wizg. Kabuuum. - Powiedz, że mnie kochasz? Bumbumbum. Tatatata. - Optimuuuus! Bum. BUM! - Deceptikon na 11.! Kabum. Linkin Park – tak wygląda na papierze opis "Transformers 2", jeśli pozbawić go – olśniewającego zresztą – obrazu. Sequel hitu sprzed dwóch lat jest dłuższy, bardziej spektakularny i głupszy niż jedynka, ale tak samo skazany na sukces.
- Na piramidę wspina się gigantyczny robot! Zaraz uruchomi maszynę, która zassie Słońce! Nie mam czasu potwierdzać mojej tożsamości, po prostu przyślijcie posiłki! – wrzeszczy przez krótkofalówkę wkurzony agent (John Turturro) do kapitana lotniskowca. Ten przełyka ślinę, wypręża się na baczność i posłusznie kieruje super-hiper-laserowe-ściśle tajne działo w odpowiednim kierunku.
To może być tylko Michael Bay
Ta jedna scena wystarczy, żeby bez pudła wytypować reżysera filmu: to może być tylko Michael Bay. Nikt nie potrafi tak atrakcyjnie opakować mieszanki patosu, bezsensu i zabawek dla dużych chłopców. Spec od wysokobudżetowych widowisk, w których obowiązkowo amerykańska flaga łopoce w slow motion przynajmniej trzykrotnie, a dzielni amerykańscy chłopcy skutecznie ratują świat (patrz: "Armageddon", "Pearl Harbor", "Bad Boys"), tym razem przeszedł samego siebie.
Druga część nakręconego na podstawie serii zabawek (!) hitu sprzed dwóch lat, "Transformers", pod względem technicznym faktycznie wbija w fotel, zarówno z powodu rozmachu, jak i wykonania. Bay wysadził znakomitą większość pojawiających się na ekranie obiektów: w drobny mak idą zarówno egipskie ruiny, jak i amerykańskie przedmieścia czy chińskie ulice oraz na oko więcej sprzętu wojskowego, niż Amerykanie zużyli podczas II wojny światowej. Niesamowitą robotę wykonali też animatorzy – sceny walki Deceptikonów (to ci źli) z Autobotami (ci dobrzy) robią wrażenie. Przynajmniej pierwsze trzy. Przy dziesiątej robią się nudne. Przy piętnastej podobnej "nawalance" widz serio zaczyna się zastanawiać czy lepszym wyborem nie byłoby kupienie biletu na ten nowy film z Sandrą Bullock.
Historia nie jest mocną stroną
Fabuła jest czysto pretekstowa. Przypadkowy bohater z części pierwszej, Sam Witwicky (Shia LaBeouf), idzie do college'u i nie w głowie mu powtórka z ratowania świata. Ma poważniejsze problemy: zostawił dziewczynę, gorącą Mikaelę (wyraźnie znudzona Megan Fox) w domu, a w akademiku pokusy czekają. Jednak zanim fabuła zacznie grawitować w stronę teen movie, Przeznaczenie (z dużej litery; w filmach Baya takie słowa jak Przeznaczenie, Ojczyzna, Odwaga itp. zawsze są z dużej) daje o sobie znać.
W mózgu Sama umieszczono bowiem tajną wiedzę – nie pytajcie jak, to nieistotne – która pozwala mu nie tylko zakwestionować na poczekaniu teorię względności, ale i znaleźć źródło energii, której bardzo potrzebują całkiem spore niedobitki rozgromionych w pierwszej części Deceptikonów. Wojna między wspomaganymi przez dzielnych amerykańskich żołnierzy Autobotami a wrednymi Deceptikonami rozgorzeje na nowo, a w samym centrum wydarzeń znów znajdzie się Sam i Mikaela...
O ile pierwsza część "Transformers" była świeża, bezpretensjonalna i – głównie dzięki świetnie dobranej obsadzie – dawała się oglądać nawet z przyjemnością, to druga jest zwyczajnie męcząca. Reżyser miał prawie 200 milionów do wydania i rzeczywiście, na ekranie widać każdego centa; problem w tym, że scenariusz nie był wysoko na liście priorytetów. Za dużo techniki, za mało scen, które wymagają od aktorów czegoś więcej niż sprawnych nóg i wygodnych butów do biegania.
Hit napakowany atrakcjami
Na plus natomiast trzeba "Transformersom" zapisać, że nie udają niczego innego, niż są: wysokobudżetowym, napakowanym atrakcjami, odmóżdżającym letnim blockbusterem. Wciąż obecny w naszych kinach "Terminator 4" miał ambicje stawiać egzystencjalne pytania o człowieczeństwo i różnicę między duchem a maszyną, co wyszło dość żałośnie. Jedyne pytanie, jakie stawia sobie widz filmu Michaela Baya, to czy kupić popkorn duży czy mały.
Osobiście polecam duży – na taśmie twórcy też nie oszczędzali i na dwie i pół godziny mały może nie starczyć.
Źródło: tvn24.pl, Wikipedia
Źródło zdjęcia głównego: UIP