Przegięta, popowa, komiksowa, a zarazem najciekawsza polska premiera od miesięcy – do kin wchodzi "Wojna polsko-ruska" na podstawie głośnej debiutanckiej powieści Doroty Masłowskiej. Świetny Borys Szyc i film, który ma szansę na status "kultowego".
Adaptacja "Wojny polsko-ruskiej pod flagą biało-czerwoną" Doroty Masłowskiej w reżyserii Xawerego Żuławskiego została już okrzyknięta "polskim Pulp Fiction" czy "polskim Trainspotting". Chyba na wyrost – i to nie tyle ze względu na poziom "Wojny…" (choć Żuławski Tarantino nie jest), co na przymiotnik "polski".
Bo jest to film tak hermetycznie, paskudnie, genialnie, okropnie polski, że wszelkie porównania ze światowymi kultowymi filmami tracą sens. Uberpolski jest festyn z disco polo, i sajding, i dres Silnego, i tajemnicze "ruskie", których nigdzie nie ma, a i tak odpowiadają za całe zło świata tego. I nawet efekty specjalne, na które oczywiście nie było pieniędzy, więc robili je entuzjaści metodą "jak najlepiej za jak najtaniej" - też są specyficznie polskie.
W pakiecie z Popiełuszką
Dlatego ten film powinni pokazywać w pakietach – z "Generałem Nilem", "Generałem – zamachem na Gibraltarze" lub "Popiełuszko – wolność jest w nas". W ten sposób stanowiłby idealną przeciwwagę dla patosu, patriotycznej martyrologii i podejścia "znów biją naszych", którym przesiąknięte są powyższe filmy. Bo oglądanie solo "Wojny polsko-ruskiej", która serwuje widzowi skrajnie różny przekaz, to doświadczenie momentami wręcz bolesne. Tym razem bijemy się sami.
Adaptując Masłowską Żuławski podjął się mission impossible zrobienia prawie dwugodzinnego filmu, którego fabułę można streścić w jednym zdaniu: dresiarz zostaje porzucony przez dziewczynę, po czym snuje się po Wejherowie, spotykając po drodze kolejne przedstawicielki płci przeciwnej. Dlatego to nie opowiadana historia jest najważniejsza, ale obraz rzeczywistości na granicy jawy, amfetaminowego filmu i literatury, portret świata, w którym wszystko jest możliwe.
Postać spotyka swoją twórczynię, a piekło jest teleturniejem z publicznością. Do tego reżyser pozostawił właściwie nietknięte dialogi autorki, celowo niegramatyczną i przerysowaną zlepkę reklamowej i serialowej papki, podwórka i wulgaryzmów, która w filmie uzyskuje zaskakujący rytm i siłę rażenia porównywalną z ciosem Silnego.
Komiksowe lustro
W efekcie otrzymujemy obraz chaotyczny, wybujały, momentami pretensjonalny i przeszarżowany. Z drugiej strony, widz nie zdąży się nawet porządnie oburzyć na przekombinowanie jednej sceny, bo następną – korzystając z terminologii bohaterów filmu – dostaje "z liścia" w twarz i znów zmienia zdanie o "Wojnie...". Dlatego ten film jest tak trudny do oceny.
Bo choć Silny i jego dziewczyny są przerysowani, komiksowi, raczej reprezentujący pewne typy niż autonomiczne jednostki, to jednak jest w nich jakaś prawdziwość. Każdy, kto zaliczył publiczną edukację, zna takie gotyckie Andżele (Magdalena Czerwińska), z pretensjami do "głębi" i "poezji", zna puszczalskie Magdy (Roma Gąsiorowska) marzące o dobrych kremach czy pochodzące z tzw. dobrych domów Ale (Anna Prus) o mentalności biurw, którym wpojono zasadę "nie wychylać się". Najtrudniej uwierzyć w smoka-Nataszę, którą Sonia Bohosiewicz przeszarżowała.
Silny Szyc
Ale film ciągnie fenomenalny Silny Borysa Szyca. W jego wykonaniu jest na przemian tępym mułem w gatkach i skarpetkach, który zalicza kolejne głupawe panienki i w ilościach hurtowych wciąga biały proszek, (prawie) wzruszającym odrzuconym kochankiem – choć dres i mina biorą to wzruszenie w cudzysłów - i postacią, która w konfrontacji z autorem desperacko usiłuje zrozumieć, co się wokół niej dzieje.
Podobnie jak widzowie. Ale warto spróbować.
Źródło: tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: ITI Cinema