Gdy na scenie spotykają się Norweg, Brazylijczyk, Niemiec i Hindus pewne jest tylko jedno – muzyka, którą zagrają, nie będzie miała granic. Tak było i tym razem w warszawskiej Sali Kongresowej. Jan Garbarek z zespołem dali doskonały koncert.
Muzyczne apetyty przed koncertem Garbarka były naprawdę duże. Nie dość, że do Warszawy przyjeżdżał jeden z najlepszych saksofonistów świata, to jeszcze trzeba było na niego długo czekać. Koncert pierwotnie planowany był na początek czerwca, ale w ostatniej chwili został odwołany z powodu kłopotów zdrowotnych pianisty Rainera Bruninghausa. We wtorek Bruninghaus czuł się już doskonale, a jedynym nieobecnym był perkusista Manu Katche. Na szczęście zastąpił go muzyk niemniejszego formatu – urodzony w Bombaju Trilok Gurtu. No i zaczęli grać.
Ci, którzy spodziewali się, że Garbarek olśni nas jakimś nowym pomysłem, zaskoczy, pokaże coś, czego jeszcze nie było, musieli się srogo zawieść. I całe szczęście. Bo po co zmieniać coś, co brzmi świetnie od przeszło 30 lat? Charakterystyczne, „orientalne” frazowanie Garbarka brzmiało na warszawskim koncercie równie świeżo, jak na jego albumach z lat 70. i 80. Odwołania do muzyki etnicznej nie nudziły, a zabawy syntezatorami ani razu nie przyćmiły akustycznego brzmienia saksofonu.
Przez style i kultury Garbarek przeprowadził publiczność przez labirynt swojej twórczości z łatwością przenosząc się z rejonów znanych z jego nagrań z muzykami pakistańskimi, do chłodnych dźwięków jego rodzinnej Skandynawii. Były też nawiązania do muzyki latynoskiej, klasyczny „czarny” jazz i wycieczki w stronę New Age. Wszystko zagrane z umiarem, klasą i precyzją. Jak na mistrza przystało.
Fantastycznie spisali się też jego przyboczni. Brazylijski basista Yuri Daniel popisał się kilkoma niezłymi solówkami i dodawał muzyce grupy funkowy szlif. Z kolei Bruninghaus, przesiadając się co chwila między klasycznym fortepianem a keyboardem, opowiadał głównie klimaty bardziej nostalgiczne. W kluczowych momentach potrafił jednak przyspieszyć i brawurowym solo wzbudzić aplauz publiki.
No i wreszcie Gurtu. Hindus stanowił klasę samą dla siebie. Jego perkusyjno-wokalne popisy oparte na szaleńczym rytmie i... poczuciu humoru, stanowiły jeden z najciekawszych elementów koncertu. Gurtu grał na tradycyjnej perkusji, bębnił gołymi rękami w tam-tamy, szeleścił grzechotkami i śpiewał – a wszystko to niemal jednocześnie!
Koncert zakończył się oczywiście aplauzem na stojąco i bisem. Muzycy w pełni na to zasłużyli.
Błażej Górski
Źródło: tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: TVN24.pl