Północnokoreański reżim w terroryzowaniu swoich obywateli osiągnął perfekcję. Wierni uczniowie Stalina i Mao doprowadzili system opresji do takiej doskonałości, że nie tylko trudno od niego się wyzwolić, ale nawet pomyśleć cokolwiek przeciwnego władzom, a co dopiero to powiedzieć. Dlatego wiarygodne relacje z ostatniego komunistycznego "raju" na ziemi zdarzają się tak rzadko. Jedną z nich jest opowieść Kim Dzong Riula spisana w książce "W służbie dyktatora".
Wozy strażackie, części do lśniących mercedesów wodza, obrabiarki, a nawet zwykły drut czy tak pospolite rzeczy jak okulary przeciwsłoneczne – to wszystko przechodziło przez ręce Kim Dzong Riula i jemu podobnych. Ten pułkownik koreańskiej armii był bowiem reżimowym zaopatrzeniowcem. Nastawiona na produkcję zbrojeniową, a nie konsumpcję, północnokoreańska gospodarka nie potrafiła wyprodukować żadnej z powyższych rzeczy, a przynajmniej nie w zadowalającej jakości i ilości.
Jednak prawie cztery piąte wszystkich zakupów, których Kim Dzong Riul dokona w ciągu łącznie dwudziestu lat w Europie Zachodniej, trafi bezpośrednio do otoczenia rodziny dyktatora. Do kupienia ma dywany, jedwabne tapety, najdroższe kafelki, oświetlenie, urządzenia sanitarne, ekskluzywne meble – i to nie tylko do jednej willi szefa państwa Kim Ir Sena, ale do kilkudziesięciu, jak również do luksusowych apartamentów jego następcy Kim Dzong Ila. fragment książki "W służbie dyktatora"
Dlatego ludzie tacy jak Dzong Riul - z milionami dolarów w kieszeniach - musieli na całym świecie szukać dla Phenianu rzeczy niezbędnych do wzmocnienia wojennego arsenału, ale też błyskotek na wodzowskie zachcianki.
A te były niemałe. Kim Ir Sen i Kim Dzong Il, wbrew oficjalnej ideologii, kapitalistyczny luksus polubili wyjątkowo. Setki zachodnich samochodów gotowych na każde skinienie, dziesiątki urządzonych z przepychem willi rozsianych po całym kraju (niektóre z nich ukryte w całości pod ziemią), kulinarne rarytasy czy choćby imponujące kolekcje filmów bynajmniej nie sławiących trudu ludu pracującego – dynastia Kimów pławi się w bogactwie.
Pusty brzuch Koreańczyka z północy
Zupełnie inaczej mają się zwykli Koreańczycy, którym od początku istnienia państwa, co dobitnie opisuje Dzong Riul, towarzyszy uczucie niedosytu. I to tego dosłownego – Koreańczycy, nawet ci ze średniego aparatu, notorycznie nie dojadają, a tak prozaiczne uczucie pełnego brzucha znane jest tylko stosunkowo nielicznym mieszkańcom. Ale i ten niedosyt potrafił być w niektórych momentach dla Koreańczyków szczytem marzeń. Komunistyczny "raj" jest bowiem wyjątkowo podatny na klęski głodu. Jedna z nich, w okresie budowy fundamentów komunizmu (czy też dokładniej – ideologii dżucze) tuż po wojnie w latach 50. XX wieku była w jakiś sposób racjonalnie uzasadniona, tym bardziej, że po jej zakończeniu poddanym Kima żyło się lepiej niż pod japońską okupacją minionych kilkudziesięciu lat.
Druga potężna klęska głodu, która na początku lat 90. XX wieku mogła kosztować życie nawet milionów ludzi (dokładne dane z oczywistych względów nie są dostępne) była już tylko owocem paranoicznej manii prześladowczej władzy i niewydolności gospodarki.
Ucieczka Riula
Wszystkie rozmowy telefoniczne są podsłuchiwane, odbiorniki radiowe i telewizyjne zostają zaplombowane w taki sposób, aby można było odbierać jedynie stacje państwowe. To, kto mieszka w którym mieście, bądź też do których miast wolno mu podróżować, podlega ścisłej kontroli Partii. fragment książki "W służbie dyktatora"
Zanim jednak zdecydował się ucieczkę - wolność wybrał w Austrii, którą odwiedzał jako reżimowy zaopatrzeniowiec - przez kilkadziesiąt lat wiernie służył królestwu Kim Ir Sena.
"W służbie dyktatora" autorstwa dwójki austriackich dziennikarzy, Ingrid Steinem-Gashi i Dardana Gashiego, opisuje te lata mozolnej pracy nad sobą od dzieciństwa lat 30. XX wieku spędzonego w rodzinnej wiosce, gdzie głód i przemoc ze strony Japończyków były na porządku dziennym, poprzez jeszcze cięższe czasy wojny, aż po karierę Kim Dzong Riula w aparacie, którą naznaczyły lata spędzone w bratniej, enerdowskiej uczelni. Dzięki zdobytemu tam technicznemu wykształceniu Dzong Riul piął się powoli po szczeblach kariery, nie bez strachu o siebie, aż do zaszczytnej funkcji na dworze Kim Ir Sena.
Policzone dni reżimu?
Nie dość, że, jak wcześniej dla jego ojca, każde ziarenko ryżu musi być indywidualnie sprawdzone, to jeszcze ryż dla Kim Dzong Ila jest gotowany na otwartym ogniu, a używane musi być tylko drewno ze "świętej" góry Pektu-san. Nawet woda może pochodzić tylko z jednego z zarezerwowanych dla niego źródeł. fragment książki "W służbie dyktatora"
W Korei Północnej nie wystarczy nie być przeciw. W tym totalitarnym kraju trzeba być "za" i to wyjątkowo gorąco. Wszelki brak zapału może być tragiczny w skutkach, a północnokoreańskie obozy koncentracyjne, zwane obozami pracy, nigdy nie są zbyt pełne, by nie przyjąć kolejnych osadzonych. Wyjątkowo niebezpieczni obywatele i urojeni wrogowie, życie tracą od razu, nawet jeśli udało im się jakimś cudem uciec z ojczyzny.
W tej sytuacji nawet myśl potrafi być niebezpieczna, gdy zbyt wyraźnie odbije się na twarzy, a ze swoich trosk i wątpliwości nie można zwierzyć się nawet rodzinie. Donosicielstwo w policyjnym kraju kwitnie i jest podstawą systemu – każdy pilnuje każdego.
Mimo to Kim Dzong Riul po latach przygotowań, gdy nie znał dnia ani godziny, zdobył się na straceńczy ruch i ucieczkę. Z matni udało mu się wyrwać tylko dzięki hartowi ducha i niezachwianemu przekonaniu, że dni reżimu są policzone.
Od jego ucieczki, po której zostawił w kraju rodzinę, minęło już jednak 16 lat i nic nie wskazuje na to, by jego nadzieje miały się ziścić.
Książka „W służbie dyktatora” ukaże się nakładem Wydawnictwa Bukowy Las 21 stycznia.
Źródło: tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: materiały prasowe/wikipedia.org