Jestem dumna z teatru, że jest tak aktualny i w taki sposób się wypowiada. Nie chowa się, nie wycofuje, a wręcz przeciwnie - odważnie komunikuje się ze społeczeństwem - mówi Maria Seweryn w rozmowie z tvn24.pl. - Uważam to za absolutnie genialne, że po raz kolejny teatr jest w naszym kraju jednym z najsilniejszych głosów społecznych i politycznych.
Estera Prugar: Teatr jest kojarzony ze sztuką wyższą, często niedostępną dla przeciętnego człowieka. Zgadza się pani z tym stwierdzeniem?
Maria Seweryn: Historia teatru to setki lat i gdyby ją prześledzić, to okazuje się, że bywało bardzo różnie. Zastanawiam się, kiedy w ogóle zaczyna się teatr, bo przecież wystarczy człowiek, który ma historię i potrafi ją opowiedzieć - rozłoży na jarmarku kawałek dywanu, postawi kapelusz, zgromadzą się wokół niego ludzie i zaczyna się teatr. Z drugiej strony, Szekspir czy Molier byli finansowani przez królów i nie mogliby sobie pozwolić na twórczość, gdyby nie była ona elitarna. Uważam, że obecnie fantastyczne są przedsięwzięcia, które stwarzają możliwość na to, aby nie zapraszać do teatru, ale wyjść z nim do ludzi.
To również robi Fundacja Krystyny Jandy na rzecz kultury, kiedy gra spektakle na placu Konstytucji (w Warszawie - przyp. red.) czy pod OCH-Teatrem, działając non profit i wychodząc z teatrem do widzów za darmo. To jest właśnie kultura dostępna i myślę, że to jest jedna z najważniejszych rzeczy - bez kultury nie będzie niczego. To zostało przecież udowodnione, że tam, gdzie istnieje kultura, tam również ekonomia idzie w górę. Jest warunkiem sine qua non dla życia, funkcjonowania i rozwoju.
Grała pani Szekspira, ale dość szybko zainteresowały panią role i sztuki, które poruszają aktualne tematy społeczne.
Zawsze ciągnęło mnie do niezależnych produkcji i grup artystycznych. Dlatego bardzo szybko trafiłam do Stowarzyszenia Teatralnego, które założył Paweł Łysak, dzisiaj dyrektor Teatru Powszechnego, gdzie robi kolejne rewolucje. Zrobiliśmy wtedy przedstawienie "Shopping and Fucking", które było bardzo różnie przyjmowane, bo po raz pierwszy wprowadziliśmy do Polski tzw. brutalistów angielskich, co wywołało pewien szok. Ciągnęło mnie do takich małych rewolucji, rozbijania schematów, łączenia się z artystami, którzy nie mieli granic i chcieli poszukiwać. Wydaje mi się, że w moim przypadku to była od początku kwestia potrzeby.
Jednocześnie z wielkim szacunkiem podchodziłam zawsze do tradycji. Dobrze wiedziałam, że można robić rewolucję, ale najpierw trzeba poznać klasykę, żeby wiedzieć przeciwko czemu się występuje i z czym dyskutuje.
Przy takiej teatralnej rewolucji, często poruszającej aktualne problemy społeczne, spektaklom towarzyszy stres?
Oczywiście. Kiedy lata temu robiliśmy właśnie "Shopping and Fucking", to w kulisach działy się różne rzeczy. Zdarzało się, że widzowie wychodzili z teatru, bo nie podobało im się to, co widzieli. Pamiętam inny spektakl - "Hamleta" w reżyserii Krzysztofa Warlikowskiego, który był bardzo autorski, zupełnie inaczej zinterpretowany niż dotychczasowe inscenizacje. Wtedy również działy się dziwne rzeczy: na widowni były krzyki, trzaskania drzwiami, wyjścia i ogólne oburzenie. Takie sytuacje bardzo dotykają aktora, który wychodzi na scenę i tak naprawdę zbiera na siebie wszystko - ogromny stres, ale również przyjemność. Inaczej jest od strony reżysera. Wtedy bierze się odpowiedzialność za całość - za znaczenie dzieła, za aktorów. W sytuacjach premierowych wolę być aktorką, bo będąc reżyserem, podczas premiery nie można już nic zrobić. Siedzi się z boku i trzeba pogodzić się z uwolnieniem tego "dziecka", co czasami jest bardzo trudne.
"Znalazły się całe rzesze reżyserów, którzy krzyczą i mają odwagę sprzeciwiać się temu, co ich otacza. To nie jest proste. Jeśli spojrzymy na grupy teatralne czy artystyczne, to za nimi idą ludzie, ich rodziny, całe życie. W pewnym sensie wszyscy ponoszą konsekwencje, a to są poważne sprawy i oni są bardzo odważnymi ludźmi." Maria Sewryn
W ostatnim czasie obserwujemy w Polsce sytuację, gdy widzowie masowo udają się na spektakle lub filmy, dlatego, że te są potępiane przez rząd lub Kościół. Skandale utrudniają czy ułatwiają pracę aktorom i reżyserom?
To zależy od tego, kto jakie ma potrzeby, ale ja jestem dumna z teatru, że jest tak aktualny i w taki sposób się wypowiada. Nie chowa się, nie wycofuje, a wręcz przeciwnie - odważnie komunikuje się ze społeczeństwem. Naprawdę stanął na wysokości zadania.
Znalazło się mnóstwo reżyserów, którzy krzyczą i mają odwagę sprzeciwiać się temu, co ich otacza. To nie jest proste. Jeśli spojrzymy na grupy teatralne czy artystyczne, to za nimi idą ludzie, ich rodziny, całe życie. W pewnym sensie wszyscy ponoszą konsekwencje, a to są poważne sprawy i oni są bardzo odważnymi ludźmi. Uważam to za absolutnie genialne, że po raz kolejny teatr w Polsce jest jednym z najsilniejszych głosów społecznych i politycznych.
Pojawiają się również głosy sprzeciwu, które mówią o tym, że w teatrze czy kinie nie ma miejsca dla polityki, a artysta nie powinien głośno mówić o swoich poglądach.
Jednak jesteśmy osobami publicznymi. Nie śmiałabym mówić o sobie, ale pozwolę sobie powiedzieć o mojej mamie i ojcu - Krystynie Jandzie i Andrzeju Sewerynie, którzy mają poczucie obowiązku wypowiadania się. Czują się odpowiedzialni za nasz kraj. Walczyli o wolność i demokrację w Polsce. Jakże mieliby zamilknąć? Dla mnie to jest jasne. Łatwo powiedzieć, że teatr jest tylko rozrywką, ale to jest zbyt duże uproszczenie, bo oczywiście istnieją sztuki rozrywkowe, ale również bardzo poważne.
Myślę, że jeśli czyjś głos jest słuchany przez innych i ten ktoś ma coś do powiedzenia, to powinien to zrobić.
Był taki moment, kiedy rozmawiała pani z rodzicami o tej części zawodu aktora?
Myślę, że to wyszło naturalnie. Po prostu byłam przy nich i obserwowałam. Wielokrotnie widziałam moich rodziców w bardzo trudnych sytuacjach, gdy ponosili poważne konsekwencje tego, że na jakiś temat wypowiedzieli się głośno. Pamiętam bojkot w telewizji, kiedy mama dostała zakaz występowania. Wyjazd ojca do Francji i niemożność powrotu. Teraz, kiedy jest dyrektorem Teatru Polskiego w Warszawie, jest odpowiedzialny nie tylko za siebie, ale także za ogromną liczbę osób i jego wypowiedzi są jednak wyważone, bo nie myśli tylko o sobie.
Dokładnie tak samo, jak moja mama, która jest w tej chwili odpowiedzialna za dwa duże teatry w stolicy i to nie jest takie proste. Wypowiadając się samemu za siebie, jest łatwiej, bo tylko nas dotyczą wtedy konsekwencje.
Widząc konsekwencje, które spotykały pani rodziców, czy miała pani chwile, kiedy zastanawiała się nad tym, czy warto podejmować ryzyko?
Zdałam maturę już w wolnym kraju. Gdy szłam do szkoły teatralnej, nie mieliśmy problemów, które miało pokolenie moich rodziców. Myślało się już zupełnie inaczej. Teraz widzę moje młodsze koleżanki, które wyjeżdżają w świat robić karierę, a przecież kiedyś nie było nawet takiej możliwości. Z drugiej strony, do dziś pamiętam sytuację, kiedy moja mama dostała jakąś fantastyczną propozycję zagrania roli, ale bardzo mocno komercyjnej w nie najlepszym tego słowa znaczeniu. Odpowiedziała, że przecież nie może tego wziąć. Wszyscy pytali, dlaczego a ona wyjaśniła: "Tyle lat budowałam zaufanie ludzi, tak wyglądało moje życie zawodowe, że nie mogę teraz zawieść tych widzów, do końca muszę być konsekwentna". Wtedy wiele zrozumiałam.
W swojej karierze zdaje się pani konsekwentnie podejmować trudne tematy, jak miłość jednopłciowa czy aborcja.
"Po prostu uważam, że wolność jest najważniejsza. I zrobię wszystko w sztuce, żeby mówić o wolności i żeby o nią walczyć." Maria Seweryn
Nie mam śmiałości - takiej, jak wiele osób ze środowiska artystycznego - wypowiadać się podczas paneli czy dyskusji. W takich sytuacjach mam wątpliwości, ale jeśli mogę wypowiedzieć się artystycznie, robię to zawsze.
Któraś z zagranych przez panią postaci była wyjątkowo trudna?
Były role wymagające lub przełomowe, przy których musiałam przekroczyć własne granice, ale raczej jest tak, że kiedy nie widzę w postaci niczego nowego, to się martwię. W każdej roli próbuję czegoś zupełnie nowego i jeśli czuję, że się powtarzam, idę inną drogą. Ale myślę, że ostatnio zagrałam taką rolę - pierwszy raz zdarzyło mi się, że z charakteru wychodziłam chyba miesiąc. Chodzi o postać z dwuosobowego spektaklu w krakowskim Teatrze STU pt. "Trucizna". To współczesny, holenderski tekst o małżeństwie, które po dekadzie spotyka się po raz pierwszy w poczekalni przy cmentarzu, na którym te dziesięć lat wcześniej pochowali swojego dziesięcioletniego syna.
Przechodzą podczas tego spotkania przez absolutne piekło, ale wydaje mi się, że wychodzą w kierunku jasności. Jest to historia o dwóch postawach, niezałatwionych sprawach, ale również o bardzo prostej rzeczy - konieczności zdobycia się na odwagę do spotkania, rozmowy i zamknięcia pewnych rzeczy w swoim życiu. Bardzo piękny tekst.
Takie role zostawiają swój ślad w aktorze?
Na pewno. Nie mam co prawda zbyt obsesyjnego stosunku do swojego zawodu i uważam, że po roli trzeba się otrzepać i iść dalej, natomiast dziwny stan występuje przez około tydzień przed premierą. Zdarza się to właściwie za każdym razem: idzie się ulicą i nagle ludzie zaczynają mówić tekstami ze sztuki. Wychwytuje się takie rzeczy z rzeczywistości, które pasują do procesu, w którym się jest - postaci albo historii. Bardzo dziwne, ale jest on chyba częścią procesu przygotowawczego i zwykle po premierze znika.
Przy "Truciźnie" pierwszy raz zdarzyło się, że został. Chyba dlatego, że dużo mnie ta rola kosztowała - postać i jej przeżycia. Musiałam stać się na jakiś czas kimś zupełnie innym. Reżyser Marek Gierszał wymagał ode mnie pewnej surowości, spokoju, wyprostowania, co dla mnie jest na scenie wyzwaniem.
W jaki sposób przygotowuje się pani do zagrania postaci, których przeżycia i doświadczenia są dla pani obce?
To jest bardzo ciekawe. Zależy też od reżysera, bo są na przykład tacy, jak Adam Sajnuk, którzy podsuwają filmy, książki, wkładają mi do głowy i serca bardzo konkretne rzeczy, abym mogła z nich czerpać i żebyśmy mogli umówić się na konkretną historię. Na pewno szuka się również samemu. Dużo patrzę na ludzi, w pewien sposób ich prześwietlam. Jeśli ktoś wzbudzi moje zainteresowanie, to natychmiast z nim rozmawiam. Mam w swoim zbiorze wiele różnych historii. Poza tym jest też kwestia wyobraźni i czegoś takiego, jak inteligencja emocjonalna, a ja ją mam, jak się okazało, i często z niej korzystam. Bywa, że nie potrafię racjonalnie wytłumaczyć, dlaczego w taki, a nie inny sposób poprowadziłam postać.
Spektakle poruszają również widzów. Pamięta pani sytuacje, w których ktoś opowiedział o wpływie pani roli lub sztuki na swoje życie? Czytałam listy, które przychodziły od ludzi, i to są najpiękniejsze chwile, jakie mogą się zdarzyć. Po przedstawieniu "Alicja, Alicja" (w grudniu będzie pożegnanie z tym tytułem w OCH-Teatrze - red.) o miłości dwóch kobiet, dostałam parę listów. W jednym z nich dziewczyna napisała, że dziękuję za ten spektakl, bo tuż po nim wsiadła w pociąg i pojechała, chyba do Łodzi, gdzie spotkała się z osobą, od której uciekła, bo bała się ludzi i braku akceptacji ze strony społeczeństwa.
Jeżeli po spektaklu zdarza się coś takiego, no to hej - warto żyć, warto pracować.
Czuje się pani odpowiedzialna za swoich widzów?
"Chcę, żeby ludzie w teatrze czuli się dobrze, aby to, co oglądają, skłoniło ich do myślenia, ale nie chcę go ranić i krzywdzić. Nie chcę aż tak prowokować. W tym sensie czuję odpowiedzialność i to wydaje mi się trudniejsze - trafienie do widza bez tej zbędnej gwałtowności jest wbrew pozorom trudniejsze." Maria Seweryn
Oczywiście, że tak. W tej chwili pracuję nad przedstawieniem, w którym cały czas używamy słowa odpowiedzialność, która jakby zniknęła - kto jest odpowiedzialny, co to oznacza. Ja czuję się odpowiedzialna za spektakl, aktorów, znaczenie. Za przekaz, emocje, reakcje i myśli. Nie chcę krzywdzić widzów.
Był moment, kiedy mówiło się, że teatr ma być katharsis, żeby widza "zabiło" - aby poczuł się źle, miał wyrzuty sumienia i myślał o sobie w sposób negatywny. Ja tak nie chcę. Chcę, żeby ludzie w teatrze czuli się dobrze, aby to, co oglądają, skłoniło ich do myślenia, ale nie chcę nikogo ranić i krzywdzić. Nie chcę aż tak prowokować. W tym sensie czuję odpowiedzialność i to wydaje mi się trudniejsze - trafienie do widza bez tej zbędnej gwałtowności jest wbrew pozorom trudniejsze.
Tej gwałtowności nie ma również w pani najnowszej sztuce "Wdech, wydech", mimo że porusza ona kolejny trudny temat.
Spektakl był inspirowany książką i inną historią, które tworzą dwa wątki, ale tematem przewodnim jest nieobecność rodzica, jakkolwiek rozumiana. Przedstawienie było poprzedzone warsztatami w szkołach, ponieważ naszym głównym odbiorcą jest młody widz - pomiędzy dzieckiem a dorosłym - ten, dla którego jest niewiele repertuaru w teatrze.
Zanim ruszyliśmy z próbami, aktorzy z Fundacji Sztuka Ciała, z którymi zrobiłam ten spektakl, ruszyli w Polskę, aby zrobić warsztaty, podczas których zapytali młodzież o to, czym jest nieobecność rodzica. Zadali pytania również o to, co młodzi ludzie chcieliby usłyszeć od swoich rodziców albo czego nie chcieliby słyszeć. Wyszedł z tego niezwykły materiał, który był naszą pierwszą inspiracją.
Okazało się, że ta nieobecność to może być oczywiście śmierć, rozwód czy wyjazd, ale ogromna ilość tych młodych ludzi wskazała też na nieobecność mentalną, kiedy rodzic jest, ale oni nie mają z nim żadnego kontaktu. To nas prawdziwie poruszyło.
Spektakl jest wyjątkowy pod wieloma względami. Mówi się o nim, że jest bardzo emocjonalny. To nie znaczy, że aktorzy wylewają z siebie nie wiadomo jakie emocje. Nie ma też wydzielonej przestrzeni - kiedy widz wchodzi na salę, spektakl już trwa. Widownia nie ma też przygotowanych miejsc, więc siada tam, gdzie chce - niektórzy są odważniejsi od innych, niektóre osoby siadają obok aktora, który akurat coś rysuje, ale akcja już się toczy.
Opowiada historię chłopaka i dziewczyny, oraz ich matek. Tak się złożyło, że wybraliśmy takie wątki i inspiracje literackie, że opowiadamy o nieobecności ojca. Zastanawiałam się, co wyniknie z tego spotkania - reżysera z teatru słowa, dość klasycznego, realistycznego z teatrem ruchu, którego aktorzy rzadko mówi na scenie. Pomyślałam, że może uda nam się stworzyć nasz własny język i wydaje mi się, że tak się stało. Oni się śmiali, że nigdy tak mało się nie ruszali, a ja, że nigdy tak dużo nikt się nie ruszał i nie tańczył w moich spektaklach. Ale w efekcie całość zdaje się trafiać do odbiorcy.
"Okazało się, że ta nieobecność to może być oczywiście śmierć, rozwód czy wyjazd, ale ogromna ilość tych młodych ludzi wskazała też na nieobecność mentalną, kiedy rodzic jest, ale oni nie mają z nim żadnego kontaktu." Maria Seweryn
Jak narodził się pomysł na to przedstawienie?
Tu trzeba powiedzieć o Instytucie Teatralnym, który stworzył konkurs imienia Jana Dormana* - wielkiego, powojennego twórcy teatru dla dzieci - dzięki któremu grupy artystyczne mogą występować o sfinansowanie swojego spektaklu. Głównym wymogiem jest to, aby odbiorcą był właśnie widz między 12. a 18. rokiem życia. Drugim, żeby spektakl mógł być zagrany wszędzie, a przede wszystkim w szkołach, co jest wyzwaniem. Nie ma świateł, a sala gimnastyczna jest jedną z trudniejszych przestrzeni akustycznych, więc nie można zrobić realistycznego, mówionego przedstawienia, a całość trzeba zminimalizować.
Trzecim wymogiem jest to, że grupa, która stworzyła przedstawienie, musi pojechać z nim do ponad dwudziestu szkół i ośrodków, aby tam go zaprezentować. Z grupą jeździ też moderator i po spektaklu przeprowadza rozmowę i warsztaty z młodzieżą. Przedstawienie jest tak naprawdę powodem do spotkania i rozmowy.
"Wdech, wydech" był dla pani dużym wyzwaniem?
Miałam to szczęście, że kilka pokazów odbyło się wcześniej - jeden z nich był w ośrodku zamkniętym KĄT w Aninie. Nasz odbiorca jest bardzo specyficzny - ci młodzi ludzie nie kłamią, nie są zachowawczy. Są w momencie wyrażania siebie, buntu. Byłam szczęśliwa, kiedy zobaczyłam, że to do nich trafia i to rozumieją. To był największy stres - zastanawianie się nad tym, jak to odbiorą. Chyba jeden z największych, jaki w ogóle przeżyłam w teatrze.
Czy w szerszym znaczeniu sztuka teatralna ma moc, która może zapoczątkować rozmowę?
Mam nadzieję, że tak jest. Pracuję w teatrze od 20 lat i wiele złudzeń straciłam. Już nie jestem tą osobą, której wydawało się, że teatrem można zmienić świat, ale chyba jednak można. Jeżeli świat to jest jeden człowiek - a przecież tak też jest - to wielokrotnie byłam świadkiem i mam na to dowody, że spektakle zmieniały ludzi i pomagały im. Ciągle mam w sobie tę naiwność i nie chciałabym się jej pozbywać, bo wierzę, że teatr ulepsza świat.
* Produkcja spektaklu została dofinansowana w ramach Konkursu im. Jana Dormana organizowanego przez Instytut Teatralny im. Zbigniewa Raszewskiego. Partnerem projektu jest Fundacja PZU. Premiera odbyła się we wrześniu w warszawskiej SOHO Factory.
Autor: Estera Prugar//plw
Źródło zdjęcia głównego: tvn24