- Wpadłem głupio w aktorstwo - mówi w rozmowie z tvn24.pl Bogusław Linda. - Myślałem: wyjdziesz na plan zdjęciowy i powiesz "cześć, cześć", dostajesz dużą kasę, a wszystkie kobiety do ciebie lgną - tłumaczy. Aktor był jednym z bohaterów 10. edycji Festiwalu Filmu i Sztuki Dwa Brzegi - jemu została poświęcona sekcja "I Bóg stworzył aktora".
Tomasz-Marcin Wrona, tvn24.pl: Jest pan szczególnym bohaterem tegorocznej edycji Festiwalu Filmu i Sztuki Dwa Brzegi. W jego programie znalazło się aż osiem filmów z pana udziałem. Są to bardzo różne role, od "Gorączki" Agnieszki Holland, po pańskie "Jasne błękitne okna". Brał pan udział w selekcji tych filmów?
Bogusław Linda: Nie. Udzieliłem Grażynie Torbickiej pełnomocnictw, powiedziałem, że nie będę się wtrącał. Ona wybierała tytuły.
Jak pan patrzy na te kreacje aktorskie z perspektywy czasu?
Nie patrzę. Po prostu odciąłem się. To już jest za mną i nie interesuje mnie to.
Dlaczego?
Mnie aktorstwo specjalnie nie pociąga, szczerze mówiąc. Wpadłem głupio w to, bo myślałem, że to jest fajny zawód, w którym nic nie trzeba robić, wyjdziesz na plan zdjęciowy i powiesz "cześć, cześć", dostajesz dużą kasę, a wszystkie kobiety do ciebie lgną. Potem okazało się, że wszystko jest odwrotnie: trzeba bez przerwy uczyć się na pamięć – co jest rzeczą upokarzającą dla mężczyzny. Wolę reżyserię, gdzie rzecz polega na stwarzaniu świata tak, żeby widz w niego uwierzył.
A co pan pamięta z tamtych ról?
Czasy były ponure i okropne. Jeśli kręciliśmy sceny w plenerze, przy "Gorączce", gdzie musiałem biec w kalesonach po śniegu, to proszę mi uwierzyć: nie było żadnego ogrzanego busa, w którym można byłoby się ogrzać. Byli za to kaskaderzy na koniach, którzy mnie przepędzali drogą tam i z powrotem przez dziesięć godzin. Byłem w prawdziwych kalesonach, z prawdziwymi kajdanami. Na ogrzanie otrzymałem z takiego kotła wojskowego zimną grochówkę i było fajnie.
Z "Kobiety samotnej" – drugiego filmu Agnieszki Holland, w którym wówczas grałem – wyniosłem lekki uraz stawu biodrowego. Chodziłem w bucie ortopedycznym przez dwa miesiące. Straszne były to czasy. Kolejki, które były filmowane, kręcone były na ulicach, gdzie stali zwykli ludzie. Naprawdę nic nie było, żadnych towarów w sklepach. Ciemno, zimno, brudno.
Był pan "królem półek" [chodzi o tzw. "półkowniki" - filmy, których cenzura peerelowska nie dopuszczała do dystrybucji -red.].
Tak. Zrobiłem wtedy 13 filmów fabularnych i wszystkie trafiły na półki. To była wtedy moja zmiana (uśmiech).
W przyszłym roku do kin trafi najnowszy film Andrzeja Wajdy "Powidoki", w którym wciela się pan w rolę Władysława Strzemińskiego. Ciężko się grało?
Ciężko. To był dość ciężki scenariusz, który nie był w pełni gotowy – co zawsze jest polską bolączką. Umówiliśmy się z reżyserem, że w trakcie będziemy starali się coś zmieniać, coś łatać. W sumie taka zabawa, która z Andrzejem Wajdą zdarza się dość często. Przy "Człowieku z żelaza" też teksty dojeżdżały na plan. Jednak samo nazwisko reżysera dawało poczucie bezpieczeństwa. Jest w końcu "Mistrzem". Było ciężko, bo "Powidoki" to film, który ma największą liczbę efektów specjalnych chyba ze wszystkich wyprodukowanych dotychczas – nie ma klatki zdjęciowej , która nie byłoby obrabiana komputerowo. Cały czas jestem na ekranie, a gram człowieka bez jednej ręki i jednej nogi.
Poza kinem i teatrem znane jest pana zamiłowanie do jeździectwa, polowań, podróży i sztuki. Czy przygotowując się do roli Strzemińskiego, odkrył pan coś nowego w jego sztuce?
Jego styl jest dla mnie zupełnie obcy. Jego "Powidoki", jego teoria sztuki, ta praktyka, którą uprawiał, jest dla mnie obca. Na szczęście w filmie nie opowiadamy o sztuce, tylko o człowieku.
Na plan filmowy wrócił pan po czterech latach przerwy. W dodatku do dwóch filmów, "Pitbull. Nowe porządki" Patryka Vegi oraz wspomnianych "Powidoków".
Właśnie dlatego, że zainspirował mnie fakt, że w ciągu trzech miesięcy będę robić dwie totalnie różne rzeczy. Było to dla mnie również dużym wyzwaniem, pomyślałem: "będzie zabawa".
Plany zdjęciowe odbywały się jednocześnie?
Nie, najpierw był "Pitbull", potem "Powidoki". Po zakończeniu zdjęć z Patrykiem Vegą, jakoś tak z dnia na dzień wszedłem na plan "Powidoków".
Myśli pan, że współczesnym widzom potrzebna jest opowieść o Strzemińskim – w sumie artyście, który nawet nie jest powszechnie znany wśród Polaków?
Tylko to nie jest o Strzemińskim, jakby mogło się panu wydawać. Jest to szalenie aktualny film, opowiadający o wolności artysty w kraju, na ile można być wolnym, czy można być konsekwentnym… I nagle dostaje się w d..ę, jeśli jest się wolnym.
Czyli pan Wajda nie skupia się na relacji Strzemińskiego z Katarzyną Kobro, jak to wynikało z pierwszych zapowiedzi?
Nie, żony już nie ma. To ostatni rok życia Strzemińskiego. Film opowiada, jak powoli zostaje odsuwany od bycia czynnym artystą. Bardzo współczesny film. Andrzej znowu zrobił kino moralnego niepokoju. Znowu film na dzisiejsze czasy.
Skoro o aktualnych rzeczach… powiedział pan niedawno: "Pomysł nowej władzy, żeby zrobić elity z frustratów, jest niewykonalny. Widać to w pierwszych przedsięwzięciach , filmach o Smoleńsku, programach telewizyjnych. Jest to słabe”. Może pan rozwinąć tę myśl?
Tu już nie ma czego rozwijać. Co mogę dodać do tego?! To jest nieciekawy temat, bo ci ludzie są nieciekawi.
A co z pomysłami na zamawiane wielkie, spektakularne filmy historyczne? Co pan o tym sądzi?
Nie można robić filmów na zamówienie. Kocham filmy historyczne, całe życie marzyłem o tym, żeby w nich grać. Zostałem aktorem, bo jedną z moich pasji jest jeździectwo i chciałem jeździć na koniach. Dwa razy udało mi się to w filmie. I to krótko. Natomiast technicznie rzecz biorąc, film historyczny kosztuje majątek. Wie pan, żeby zrobić jeden dzień zdjęciowy na przykład na Placu Zamkowym, to trzeba wszystko pozakrywać. To już kosztuje. Sprowadzenie koni, sprowadzenie karoc, których nie ma… Budowanie tego, bądź wynajmowanie w Londynie, Budapeszcie, to kosztuje majątek. Ludzie, którzy o tym mówią, nie mają świadomości tego, o czym mówią.
Padł pomysł, żeby zrobić serial o Jagiellonach. Pytam się: "za co?". Jeżeli zrobią ten serial za darmo, to ja nie chcę tego oglądać. Za darmo nie można zrobić filmu. Film jest drogą rzeczą, film kosztuje. Jeżeli mamy szacunek do samych siebie i chcemy to później oglądać, to musimy w to włożyć kasę. Ta kasa włożona jest wyrazem szacunku do widza, to potwierdzenie, że coś jest zrobione dobrze i do końca. Nie da rady zrobić filmów historycznych. W naszym kraju, przy naszych warunkach można zrobić jeden film historyczny raz na dwa, trzy lata. I w dodatku mały. A serial o Jagiellonach… bardzo ich podziwiam, naprawdę… Myślę, że to niemożliwe.
Mija 10 lat odkąd zszedł pan z planu swojego ostatniego filmu "Jasne błękitne okna". Czy w najbliższym czasie możemy się spodziewać jakiejś nowej produkcji z pańską reżyserią?
Cierpię na chroniczny brak dobrego scenariusza. To, co mi proponowano… nie chciałbym tracić roku życia na robieniu czegoś, co jest bez sensu. A nie mam nic takiego, czym bym się lekko "zajarał".
A nie chciał pan poszukać scenariusza za granicą?
Nie, ponieważ pisanie na zamówienie to jest tak, jak robienie filmów historycznych. Co my możemy zrobić na zamówienie? Trzeba dostać coś, co jest interesujące, musi wpaść w ręce jakiś ciekawy temat. W teatrze mam tę szansę, że dostaję rzeczy sprawdzone, wartościowe.
Skoro o teatrze mowa, planuje pan coś nowego? Na razie nie. Pewnie trzeba coś przeczytać, czegoś dotknąć. Czasem poczekać na ciekawą propozycję… Tak to się zwykle dzieje.
Teatr stał się także obszarem, w który coraz mocniej władza chce ingerować. Dotychczas to teatrowi – jeśli chodzi o kulturę – "najmocniej się oberwało". Myśli pan, że i tak niedofinansowany teatr przetrwa?
Myśli pan, że teatr? Moim zdaniem największą ofiarą obecnej władzy jest telewizja publiczna. Teatr sobie poradzi. Istnieje od wieków. Niezależnie od frakcji i partii politycznych dawał sobie radę. Natomiast telewizja nie. Szkoda mi i Jedynki, i Dwójki, bo przestały istnieć.
Autor: Tomasz-Marcin Wrona / kk / Źródło: tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: © Dwa Brzegi, fot. Joanna Kurdziel-Morytko