Jak ujawniła przed kilkoma dniami krakowska prokuratura, w ciągu 2,5 roku karetki pogotowia aż 50 tys. razy przekraczały maksymalny czas, jaki mają na dotarcie do pacjenta. Reporter TTV Tomasz Pupiec postanowił przyjrzeć się ustaleniom prokuratury i pracy małopolskich ambulansów.
Dane okazały się wstrząsające, także dla samych ratowników. - Nie spodziewaliśmy się tak dużego rozmiaru problemu – mówi Jarosław Zapała, ratownik medyczny z 17-letnim stażem. - Przypuszczaliśmy, że może to być kilkadziesiąt, góra kilkaset przypadków – dodaje.
Czas dojazdu karetki do pacjenta, powinien wynosić góra 15-20 minut.
"Bubel Millera"
System działania dyspozytorni pogotowia ratunkowego zreorganizował pod koniec 2012 roku wojewoda Małopolski Jerzy Miller. Zlikwidowano wtedy regionalne dyspozytornie, pozostawiając jedynie dwie placówki w Krakowie i Tarnowie, które przejęły odpowiedzialność za cały region.
Pierwsze kontrowersje, co do funkcjonowania nowego systemu obsługi pacjentów, pojawiły się już w styczniu następnego roku. – Ten nowo wprowadzany system, w środowisku ratowników, nazywany był "bublem Millera" – mówi Zapała.
Doświadczonych, zaznajomionych z topografią terenu, lokalnych dyspozytorów, zastąpiono dyspozytorami w Krakowie, którzy wysyłają karetki na podstawie komputerowego systemu operacyjnego. Na ekranie widać które karetki znajdują się najbliżej miejsca, gdzie znajduje się pacjent, a także to w jakiej fazie działania jest grupa ratownicza.
Komputery w karetkach wybuchały
W nowym systemie zawodzi nie tylko logistyka, ale i technika. Zawieszenia systemu, awarie sprzętu łącznościowego, to codzienność pielęgniarzy małopolskich ambulansów.
Tablety, w które zaopatrzono karetki, to w rzeczywistości stare, prawie dziesięcioletnie komputery. Zdarzały się przypadki przegrzania lub nawet eksplozji - podaje reporter TTV.
Problemy te miały swoje poważne skutki – karetki nie raz błądziły po bezdrożach w poszukiwaniu konkretnego adresu. – Wiedza terenowa dyspozytorów, zwłaszcza na początku, nie była najlepsza – komentuje Krzysztof Olejnik z pogotowia ratunkowego w Nowym Sączu.
Zbuntowany ratownik został zwolniony
Niektórzy spośród ratowników, postanowili wyrazić swoje niezadowolenie z powodu wprowadzonych zmian, które ich zdaniem, mogą narażać życie i zdrowie pacjentów. Jednym z nich był Jarosław Zapała, który złożył w tej sprawie oficjalne zgłoszenie do prokuratury. W konsekwencji mężczyzna stracił pracę.
– Dyrektor dał mi do zrozumienia, że jestem nie mile widziany. Powiedział, że jeśli spotkamy się w budynku pogotowia, to wezwie policję – mówi ratownik.
Na skutek centralizacji dyspozytorni, w minionych latach dochodziło do groźnych, a jednocześnie kuriozalnych sytuacji, jak ta z grudnia 2011 roku. Dyspozytor wysłał do mieszkańca Niepołomic, który miał zawał, karetkę z Krakowa, mimo że do dyspozycji był inny ambulans, znajdujący się 200 metrów od oczekującego pomocy pacjenta. Karetka nie dojechała na czas - mężczyzna zmarł.
50 tys. to "przypadki jednostkowe"?
Urząd wojewódzki nie widzi problemu w funkcjonującym systemie. Ujawnione przez prokuraturę dane nie są traktowane jako alarmujące.
– Pracujemy nad tym, aby system był lepszy – mówi Jan Brodowski z krakowskiego urzędu wojewódzkiego. – Mamy informacje, że dochodzi do przekraczania czasu, ale są to przypadki jednostkowe – dodaje urzędnik.
Ze względu na wciąż zwiększającą się liczbę doniesień o przypadkach złego działania systemu ratownictwa w Małopolsce, śledztwo musi trwać jeszcze jakiś czas. - Zostało ono przedłużone do 20 lipca – informowała przed tygodniem Bogusława Marcinkowska, rzecznik krakowskiej prokuratury.
Jedna z dwóch dyspozytorni znajduje się w Krakowie:
Autor: ps/b / Źródło: TTV
Źródło zdjęcia głównego: TVN 24