Ciężarówka najechała na auto osobowe, które uderzyło w następne, wciskając je pod kolejną ciężarówkę. Pojazdy stanęły w ogniu. Po ugaszeniu pożaru w jednym samochodzie odkryto ciała Macieja i Magdaleny, młodego małżeństwa. Ruszył proces Łukasza M. oskarżonego o spowodowanie karambolu.
Magdalena była jedynaczką. Miała bardzo dobry kontakt z matką, panią Małgorzatą. Miesiąc po śmierci córki umarł także mąż pani Małgorzaty, ojciec Magdaleny. - Najbardziej mogę liczyć teraz na pomoc teściów Madzi - mówiła w sądzie kobieta.
Maciej miał brata. Ale niespełna rok po tym, gdy zginął w wypadku razem z Magdaleną, brat zmarł. Teraz więc jego rodzice też są osieroceni.
- To byli złoci ludzie - mówił w sądzie o synu i synowej ojciec Macieja. - Nie było niedzieli, żeby nie przyjechali do nas. W każdej sytuacji mogłem liczyć na syna, zawsze miał czas dla ojca.
Byli młodym małżeństwem. Feralnego dnia wracali z Warszawy z koncertu. Zginęli w karambolu w Mykanowie pod Częstochową na drodze krajowej numer jeden na jezdni w kierunku Katowic.
W sądzie rozpoczął się proces Łukasza M. oskarżonego o spowodowanie tego śmiertelnego wypadku.
Spalony wrak
Prokuratura oskarża Łukasza M., że 25 października 2017 na drodze krajowej numer jeden "nieumyślnie naruszył zasady ruchu drogowego", kierując samochodem marki scania z naczepą. Nie zachował szczególnej ostrożności, odpowiedniego odstępu od innych pojazdów oraz nie dostosował prędkości jazdy do panujących warunków. W wyniku tych błędów najechał na tył samochodu osobowego dacia, który uderzył w samochód opel insignia, który został wgnieciony pod naczepę ciężarówki DAF, która na koniec uderzyła w ciężarówkę volvo. Trzy z pięciu aut w tym karambolu spłonęły: dacia, opel i DAF.
Maciej i Małgorzata jechali oplem. Zostali odnalezieni dopiero po ugaszeniu pożaru, gdy oczom strażaków ukazał się pod ciężarówką spalony wrak. Nikt nie spodziewał się, że będą tam ludzie. Sekcja zwłok wykazała, że zginęli wskutek wielonarządowych obrażeń ciała.
Ranni zostali kierowca i pasażer dacii i kierowca DAFa.
- Jestem tym wszystkim przytłoczony, przeżywam to tak samo jak ta rodzina, której zginęły dzieci, a nawet gorzej - mówił przed sądem Łukasz M., nieoczekiwanie zmieniając stanowisko.
Na początku rozprawy oświadczył, że nie przyznaje się do czynu i nie będzie składać wyjaśnień. Postanowił jednak opowiedzieć, jak się czuł przed wypadkiem i jak wyglądał ten dzień.
"Musisz jechać, bo nie ma komu"
Do wypadku doszło w nocy z wtorku na środę. A Łukasz M. - jak zeznał - w poniedziałek wrócił z innej trasy - z granicy polsko-białoruskiej w Kuźnicy, ale na Białoruś nie został wpuszczony z powodu nieodpowiednich dokumentów transportowych.
- Wróciłem do Polski, do Rytele-Olechny. To około 150 kilometrów od przejścia w Kuźnicy. Tam byłem w poniedziałek rano. Przez cały poniedziałek próbowałem ustalić w ambasadzie telefonicznie i mailowo, dlaczego nie zostałem wpuszczony - opowiadał M.
Wieczorem miał zadzwonić do niego spedytor. - Powiedział, że muszę w nocy przyprowadzić naczepę, bo jest bardzo ważna i musi być na placu - mówił M.
Z dalszych jego zeznań wynika, że pojechał do siedziby firmy w Sobiekursku, gdzie około godziny 21 zatankował paliwo do naczepy i auta, zdał dokumenty i pojechał do domu. Mieszka około 125 kilometrów od firmy, więc był na miejscu między szóstą a siódmą rano we wtorek.
I znowu jeździł: do ambasady w Warszawie, do Nowego Dworu Mazowieckiego. Spedytorzy tymczasem - jak twierdził - cały czas naciskali, że "musi jechać do Włoch, bo towar jest awizowany".
We wtorek o 20 znowu był w firmie w Sobiekursku. - Wziąłem wyprawkę w trasę i wyjechałem około 20.30. Jechałem do Włoch na przejście w Gorzycach. Do czasu wypadku jechałem około trzy godziny i piętnaście minut. Jak dojechałem do Grójca, wszedłem do Tesco zrobić małe zakupy, to mogło być około 21.10. Przerwała trwała może 20-30 minut. Później nie robiłem przerw - opowiadał oskarżony.
Wyjaśnił, że przerwy należy robić po czterech i pół godzinie jazdy i mają one trwać co najmniej 45 minut. Po drugiej przerwie można jechać tylko godzinę.
- Nie chciałem jechać w tę trasę. Zgłaszałem do spedytorów, że chcę wziąć urlop. Powiedziano mi, że po tej trasie, bo nie ma komu jechać. Mówiłem, że nie chcę jechać, bo źle się czuję. Byłem zmęczony, ciągle w pojeździe. Dobrze się czułem fizycznie, w tym sensie że nie przewracałem się. Ale źle psychicznie, bo nie chciałem tam jechać, bo nigdy wcześniej nie jechałem do Włoch - mówił M.
- Jakieś dwa, trzy tygodnie wcześniej często leciała mi krew z nosa. Badania wykazały wysoki cholesterol oraz cukier - opowiedział i podkreślił na koniec: Nie czułem się dobrze wsiadając w samochód. Nie czułem się wypoczęty.
"Uderzenie i pojawiło się coś białego"
Na pierwszej rozprawie, prócz Łukasza M. i rodziców ofiar, zeznawali także inni uczestnicy karambolu.
Grzegorz S., kierowca ciężarówki volvo, ostatniej w karambolu: Jechałem w kierunku Katowic samochodem ciężarowym z chłodnią. Przed zwężką był korek, stanąłem na nim, włączyłem światła awaryjne, za mną stanął samochód ciężarowy DAF. Po chwili w lusterku bocznym zobaczyłem odrzuconą dacię dokker i następnie dostałem uderzenie z tyłu. Wyszedłem z samochodu i udałem się na pomoc poszkodowanym z tej dacii, wyciągnąłem ich z auta. Pomagał mi kierowca, który stał przede mną. Udaliśmy się po gaśnice, żeby gasić tira, stojącego za mną. Zapalił się, a w środku były dwie osoby. Po wyczerpaniu gaśnicy, odciągnąłem poszkodowanych z dacii dalej, bo dacia zajęła się ogniem od ciężarówki.
Piotr G., kierowca DAF, który uderzył w volvo: Pamiętam potężne uderzenie. Ktoś rzucił na CB radio "ale zaj..." i za moment pojawiło się coś białego przede mną. Nie wiem, czy staliśmy, czy jechaliśmy wolno. Potem był trzask szyb, blach. Nie straciłem przytomności. Z tego co pamiętam, wydostałem się z auta przez okno, bo drzwi były zablokowane. Zostałem przewieziony do szpitala. Byłem tam 15 dni. Miałem straszne bóle brzucha i klatki piersiowej. Miałem złamanych pięć żeber i pęknięcie krezki jelitowej. Przetaczali mi krew i osocze. Pół roku byłem na zwolnieniu, miałem bóle i zawroty głowy, chodziłem do psychologa, żeby o tym zapomnieć. Współczuję wszystkim i rodzicom, i temu kierowcy.
Michał K., kierowca dacii, uderzonej jako pierwszy: Wracaliśmy z pracy i w Mykanowie był korek, bo akurat wieźli wysokie gabaryty. Zatrzymaliśmy się i było uderzenie z tyłu. To był moment. Przed nami stała osobówka. Po uderzeniu wyrzuciło nas na lewy pas, obróciło i stanęliśmy przodem do przeciwnego kierunku jazdy. Widziałem, że brat jest nieprzytomny, nie reagował na to, co do niego mówiłem. Dwóch panów przybiegło i wyciągnęli nas z samochodu, który się spalił. Miałem rozcięty łuk brwiowy, posiniaczone ciało, uszkodzoną łąkotkę.
Dominik K., pasażer dacii, która została uderzona jako pierwsza: Brat kierował. Nie pamiętam przebiegu wypadku. Miałem uraz głowy, usunęli mi kawałek czaszki, bo miałem krwiaka podtwardówkowego. Od wypadku do 12 grudnia 2017 byłem w szpitalu, później w ośrodku wybudzeniowym. Byłem w śpiączce, do domu wróciłem na święta wielkanocne. Leczyłem się u neurologa, u logopedy. Mówiłem, ale bardzo niewyraźnie. Nie pracuję, jestem na zasiłku rehabilitacyjnym.
Autor: mag / Źródło: TVN 24 Katowice
Źródło zdjęcia głównego: tvn24