Magda wyła z bólu, z brody – jak mówi jej matka – spływało coś, co wyglądało jak resztki skóry. 3,5-latka została poparzona wrzątkiem w przedszkolu. Opiekunka udzieliła dziecku pierwszej pomocy, ale zdaniem rodziny nieodpowiedniej i niewystarczającej. Dziewczynka jest już po dwóch przeszczepach skóry. Dziś rusza proces przedszkolanki.
Kobieta oskarżona jest o spowodowanie ciężkiego uszczerbku na zdrowiu kilkuletniej dziewczynki. Grozi jej do trzech lat więzienia.
Magdę, która dziś ma 5 lat, czeka jeszcze wiele lat leczenia.
Niosła wrzątek, herbatę miała w sali
Małgorzata P., nauczycielka wychowania przedszkolnego, w lutym 2017 roku miała 46 lat. Za sobą niemal 20-letnie doświadczenie pracy zawodowej. W momencie, gdy stała się sprawczynią wypadku, pełniła rolę nie tylko opiekunki jednej z przedszkolnych grup - była też zastępczynią dyrektorki. Feralnego dnia to pod jej opieką znajdowała się między innymi 3,5-letnia Magda.
Był 27 lutego 2017 roku. Do przedszkola przy ulicy Gołężyckiej we Wrocławiu córkę odprowadził tata. Dziewczynka cieszyła się na spotkanie z innymi dziećmi. Lubiła swoje opiekunki. A nawet leżakowanie.
Żeby zrobić miejsca na leżaki trzeba było w sali zsunąć stoły i krzesła. Niektóre ułożone zostały jedne na drugich. Przedszkolanki miały niewiele miejsca na poruszanie się między łóżeczkami. W sali panował półmrok, bo na leżakowanie w środku dnia zaciągano rolety w oknach. Magda, jak inne dzieci, przebrana została w piżamkę. Do wysokości klatki piersiowej przykryta była kocem. Spała. Aż do tragedii.
W toku postępowania ustalono następujący stan faktyczny: Małgorzata P. wyszła wtedy z sali, zagrzała wodę, wrzątek przelała do kubka. Kubek o pojemności 250 ml niosła do pomieszczenia, gdzie drzemały przedszkolaki. Tam bowiem trzymała torebkę z herbatą.
"W momencie, gdy przechodziła pomiędzy dziećmi w pobliżu stolika straciła równowagę i wylała całą zawartość kubka na leżakującą w pobliżu małoletnią (…). Gorąca ciecz została wylana na twarz dziewczynki, głowę, szyję, prawe ramię oraz plecy" - czytamy w akcie oskarżenia.
Z protokołu powypadkowego, który stworzono w przedszkolu po zdarzeniu wynika, że kubek z wrzątkiem przedszkolanka chciała postawić na parapecie i to właśnie w tym momencie potknęła się o jeden ze stolików.
- To był wypadek, ja nie zdawałam sobie sprawy, ja nie wiedziałam, stolik stał na stoliku i to spadło – usłyszała, jak twierdzi, mama Magdy, gdy przyszła do przedszkola.
Małgorzata Lipska wspomina, że to były pierwsze, chaotyczne słowa i że to jest wersja, w którą wierzy.
"Dyrektorka zastanawiała się, czy nie wezwać pogotowia"
Mama poparzonego dziecka mówi nam też, co usłyszała zanim dotarła do placówki: - (Dyrektorka) Zadzwoniła informując mnie, że zdarzył się wypadek. Że dobrze by było, gdybym przyszła do przedszkola. Na moje pytanie o to, co się stało powiedziała, że Magda się poparzyła i zastanawia się, czy nie wezwać pogotowia. Powiedziałam, że ma natychmiast to zrobić.
I opowiada, że gdy wbiegła do przedszkola zastała widok, który zmroził jej krew w żyłach. Jej córka siedziała na kolanach opiekunki. Włączono jej bajki, by odwrócić uwagę dziecka od bólu. - Magda krzyczała, wyła, płakała. Błagała o pomoc. Wyglądała strasznie, miała założoną piżamkę, mokrą twarz, rozczochrane włosy, z twarzy, z prawego policzka, z brody spływało jej coś co wyglądało jak resztki skóry. Podbiegłam do niej, bałam się jej dotknąć – przyznaje mama dziewczynki.
"Mamusiu, no popatrz, co oni mi zrobili"
To było już po tym, jak Magdzie udzielono pierwszej pomocy. "W łazience oskarżona oraz dyrektorka szkoły chłodziły miejsca oparzeń przez 10 minut zimną wodą. Ani oskarżona, ani dyrektorka przedszkola nie zdjęły z dziewczynki odzieży" – czytamy w akcie oskarżenia.
Opiekunka chlapała wodą wyłącznie twarz dziecka - na tym miało, według jej rodziców, polegać ratowanie Magdy. A to – jak wskazują biegli lekarze – miało tragiczne skutki. Nie ściągnięcie z dziewczynki zalanego wrzątkiem ubrania pogorszyło obrażenia.
Biegły sądowy napisał: "(...) szybkie nasiąkanie materiału ubrania - (…) sprawia, że kontakt z czynnikiem uszkadzającym trwa dłużej powodując masywniejsze obrażenia".
- Trzeba było to dziecko moczyć pod bieżącą wodą co najmniej 20 minut. Ubranko nadal parzy, więc jak nikt go nie zdjął od razu, należało nasączyć go wodą – precyzuje profesor Juliusz Jakubaszko, prezes Polskiego Towarzystwa Medycyny Ratunkowej.
Zamoczoną wrzątkiem koszulkę z Magdy ściągnęła dopiero mama. Po kilkudziesięciu minutach od poparzenia. Na polecenie ratowników medycznych.
Dziewczynka trafiła do szpitala. Tam – w ciągu miesiąca – przeszła dwa przeszczepy skóry.
Mama Magdy: - Po pierwszym z nich poszłyśmy do łazienki. Madzia popatrzyła w lustro, rozpłakała się i powiedziała "mamusiu, no popatrz, co oni mi zrobili". Nie wiedziałam, co mam jej odpowiedzieć.
Pomiędzy operacjami dziecku – dla uśmierzenia bólu – podawano morfinę.
Ból i strach
Efekt wylania na Magdę kubka gorącej wody to:
12 proc. poparzonej powierzchni skóry.
Oparzenia II i III stopnia, różnej głębokości, na ręce, okolicy skroniowo-ciemieniowej, uchu, szyi, karku, okolicy żuchwy, barku, ramienia, okolicy obojczyka.
Blizny i zeszpecenia, które będą o sobie przypominały jeszcze przez wiele lat.
Dwa przeszczepy, które – po wypadku - musiała przejść 3,5-letnia wtedy dziewczynka.
Problemy psychiczne, bo Magda – według lekarza orzecznika – cofnęła się w rozwoju.
Strach przed ludźmi w białych fartuchach.
Obowiązujący przez kilka lat zakaz przebywania na słońcu.
Konieczność długotrwałej rehabilitacji.
Potrzeba przejścia kolejnych operacji w przyszłości.
Ból i cierpienie nie tylko dla dziecka, ale też jego rodziców.
Od wyjścia ze szpitala – w marcu 2017 roku – Magda musi nosić specjalne uciskowe ubranie. Poparzone miejsca muszą być smarowane silikonowymi maściami.
I żal
O co rodzice maja żal do przedszkola?
- O to, jak zareagowano po poparzeniu, o to, że nie wzięto jej pod prysznic, że nie lano wodą od stóp do głów. Mam żal o to, że zeznania oficjalne są inne od tych, które usłyszałam ja – mówi mama pięcioletniej dziś Magdy.
Kobieta, by opiekować się córką, zrezygnowała z pracy i pisania doktoratu. Rodzinę utrzymuje wyłącznie jej mąż. Jak wyliczono w akcie oskarżenia miesięczny koszt leczenia dziewczynki to 4,5 tysiąca złotych. Większość kosztów pokrywają z własnej kieszeni.
"Wiele zrobiono dla ratowania własnej skóry, mało dla ratowania skóry naszego dziecka"
Małgorzata P. została ukarana. Na razie w pracy. Upomnieniem za nieprzestrzeganie przepisów bezpieczeństwa i higieny pracy. Przestała też pełnić funkcję wicedyrektorki przedszkola.
- Aktualnie jest zawieszona. To standardowa procedura w przypadku toczącego się postępowania prokuratorskiego. Co będzie dalej, zdecyduje sąd – mówi Małgorzata Gaj, dyrektorka przedszkola, w którym doszło do wypadku. Na razie nie chce komentować sprawy.
Zapewnia jednak, że w momencie poparzenia Magdy, wszyscy pracownicy pedagogiczni mieli ważne szkolenia z pierwszej pomocy. Na papierze.
Dziś przed sądem rejonowym dla Wrocławia-Fabrycznej rozpoczyna się proces Małgorzaty P. Za nieumyślne spowodowanie ciężkiego uszczerbku na zdrowiu dziewczynki sąd może ją skazać na karę do trzech lat więzienia. Rodzice jednak twierdzą, że kara nie jest dla nich najważniejsza.
- Cały czas się łudzimy, że w końcu ktoś powie prawdę o tym, co się wydarzyło. Szukamy pojednania, a nie sposób do niego doprowadzić, kiedy słyszy się różne wersje. Nie sposób się pojednać, kiedy wiemy jak źle była przeprowadzona pierwsza pomoc – podkreśla Bartosz Lipski, ojciec Magdy.
I dodaje, że rodzicom trudno pogodzić się z tym, że zwlekano z wezwaniem pogotowia, zawiadomieniem policji i prokuratury. Służby o sprawie poinformował on sam. Podobnie było z zawiadomieniem kuratorium oświaty.
- Mamy bardzo duży żal o to jak wiele zrobiono żeby ratować własną skórę, a jak mało zrobiono żeby ratować skórę naszego dziecka – mówi mężczyzna.
Chcą pieniędzy od miasta
Przed rodziną także proces z gminą Wrocław. Wszystko dlatego, że przedszkole, do którego chodziła Magda jest przedszkolem publicznym i odpowiedzialnym za nie jest właśnie gmina. A rodzicom nie udało się dogadać z miastem. Pan Bartosz podkreśla, że dlatego, że chciał, by gmina zagwarantowała odpowiedzialność na przyszłość. To znaczy pokryła – wciąż nieznane – koszty przyszłego leczenia.
- Do końca wierzyliśmy, że po stronie gminy są ludzie, którzy widząc ogromne cierpienie trzyletniego dziecka pomogą. Fakty są takie, że półtora roku później nie otrzymaliśmy żadnej pomocy od osób prawnie odpowiedzialnych za tę tragedię – denerwuje się ojciec dziewczynki.
"Chcieliśmy dać"
W przesłanym, do TVN24, przez Wydział Komunikacji Społecznej Urzędu Miejskiego Wrocławia mailu czytamy: "Gmina Wrocław od czerwca 2017 roku prowadziła rozmowy z pełnomocnikami rodziny małoletniej dziewczynki zmierzające do zakończenia sprawy w sposób ugodowy. (…) Zgodnie z propozycją ugody Gmina Wrocław była gotowa pokryć wszystkie koszty poniesione przez rodziców małoletniej dziewczynki w związku z leczeniem córki do dnia zawarcia ugody w kwocie około 30 tysięcy złotych oraz wyłożyć z góry kwotę 100 tysięcy złotych na dalsze koszty leczenia".
Jak przekazano kwota ta miała być wystarczająca do pokrycia leczenia trwającego trzy lata. Co więcej, ugoda miała przewidywać dalszą odpowiedzialność gminy. Takie rozwiązanie rodzicom jednak nie odpowiadało. Pozew cywilny w tej sprawie ma wkrótce trafić do sądu.
Autor: Tamara Barriga / Źródło: TVN24 Wrocław
Źródło zdjęcia głównego: archiwum prywatne