Małżeństwo z Trójmiasta zdecydowało się pomóc porzuconemu psu. Niefortunny zbieg wydarzeń doprowadził jednak do tego, że ich auto zderzyło się z łosiem. Nie żałują jednak niczego. – Gdybym mógł cofnąć czas, zrobiłbym jeszcze raz dokładnie to samo – mówi nam pan Artur.
W minioną sobotę (10 lutego) małżeństwo z Gdyni wracało z Podlasia do domu. W pobliżu miejscowości Myszyniec, przy granicy województw mazowieckiego i warmińsko-mazurskiego, zatrzymali się na leśnym parkingu. Tam podbiegł do nich owczarek niemiecki.
- Boję się obcych psów, ale ten był bardzo miły i przyjazny. Po chwili zauważyliśmy, że ktoś zostawił mu posłanie i chyba porzucił w lesie – relacjonuje pan Artur. Małżeństwo stwierdziło, że nie mogą na mrozie zostawić czworonoga. Samochód mieli całkowicie zapakowany, a w nogach swojego jamnika, więc o zabraniu dużego psa nie było mowy. Zadzwonili więc na policję, która przyjęła zgłoszenie i ruszyli dalej w drogę.
Na ratunek futrzakowi
Obraz wilczura na parkingu nie pozwolił im na pozostawienie sprawy samej sobie. Postanowili więc podjechać na komisariat, który i tak był po drodze. Tam okazało się, że sprawą odpowiednie służby zajmą się dopiero w poniedziałek, bo w weekend nie pracują. Zaczęło się wykonywanie dziesiątek telefonów do organizacji opiekujących się zwierzętami, schronisk i znajomych.
- Wreszcie zdecydowaliśmy, że podjedziemy do schroniska w Szczytnie i spróbujemy tam znaleźć kogoś, kto mógłby nam pomóc – opowiada pan Artur. Nie zastali tam jednak nikogo. Zaczepili więc dwóch panów przechadzających się ze swoimi pupilami w pobliżu. Jeden z nich, sam właściciel owczarka niemieckiego, obiecał pomoc i przekazał, że jego znajomy szuka właśnie takiego psa.
- Wypakowaliśmy więc auto u niego w domu i wraz z tym panem wróciliśmy 40 kilometrów, by zabrać psa – mówi mieszkaniec Gdyni. Wilczur czekał na nich, merdając ogonem. Do auta jednak nie chciał wejść. – Jakby wahał się, bo miał nadzieję, że jego pan zaraz przyjedzie – podejrzewa pan Artur.
Kopniak od losu
Gdy wreszcie udało się go zapakować do bagażnika, ruszyli. Wydawało się, że sprawa zakończy się happy endem, ale dramatyczny wieczór dla małżeństwa z Gdańska dopiero miał się zacząć. Tuż przed Szczytnem około godz. 18 wprost na maskę ich auta wpadła klępa łosia.
- Na szczęście nikomu z pasażerów nic się nie stało, ale samica łosia nie przeżyła, a samochód jest do kasacji – kontynuuje pan Artur. Pies dotarł do swojego nowego domu, a ratująca go para do Trójmiasta wróciła dopiero w niedzielę około południa.
- Chcieliśmy pomóc, ale dostaliśmy kopniaka. Czasem tak bywa – mówi mężczyzna. Szybko dodaje jednak: gdybym mógł cofnąć czas, to zrobiłbym dokładnie to samo. – Wiele osób uważa, że wkładanie takiego wysiłku w ratowanie zwierzęcia, jest dziwne. Dla nas to jednak normalne i niczego nie żałujemy – pointuje pan Artur.
Jeśli chcielibyście nas zainteresować tematem związanym z Waszym regionem - czekamy na Wasze sygnały/materiały. Piszcie na Kontakt24@tvn.pl.
Autor: eŁKa/mś / Źródło: TVN24 Pomorze
Źródło zdjęcia głównego: archiwum prywatne