Igrzyska trwają w najlepsze, ale londyńscy przedsiębiorcy i restauratorzy już liczą straty. Ich obroty spadły o jedną trzecią od rozpoczęcia zawodów. Turyści wystraszyli się apokaliptycznych zapowiedzi chaosu komunikacyjnego i jak ognia unikają popularnych miejsc.
Turyści potraktowali ostrzeżenia o chaosie serio. I zamiast 300 tysięcy gości, które co roku latem odwiedza Londyn, przyjechało zaledwie sto tysięcy. Popularne miejsca, takie jak kultowy West End, świecą pustkami. Centra handlowe i biznesowe wyludniły się, a zwykle zatłoczone drogi dojazdowe do centrum są całkowicie przejezdne. Na brak ruchu skarżą się przede wszystkim kawiarnie, restauracje, teatry i sklepy w popularnych dzielnicach jak Soho czy Covent Garden. Jak oszacowano, obroty spadły o jedną trzecią w porównaniu z tym samym okresem rok temu. Jak mówi Bernard Donoghue z londyńskiego związku turystycznego, brakuje dwóch grup, które zwykle tłumnie odwiedzają bary i miejsca rozrywki: pierwsza to regularni turyści, którzy wystraszyli się zapowiedzi o utrudnieniach w mieście. Druga to sami londyńczycy i Brytyjczycy, którzy obawiali się komunikacyjnego koszmaru. - Paradoksalnie to świetny czas, by skorzystać z atrakcji miasta, bo kolejki są mniejsze niż zwykle, a wiele obiektów otwartych jest do późna - mówi Donoghue.
Cameron: jest super Na brak klientów narzekają też taksówkarze. - 90 procent naszych klientów to mieszkańcy Londynu, a oni wyjechali w obawie przed igrzyskami - żali się Steve McNamara ze związku taksówkarzy. - Londyn wygląda jak miasto duchów - dodaje. Mimo to premier David Cameron zapowiedział, że igrzyska w perspektywie przyniosą miastu 13 miliardów funtów. I, jakby nie słysząc głosów o wyludnionym mieście, zapewnia, że transport działa nadspodziewanie dobrze. W dowód czego dwa dni temu pojechał na arenę olimpijską nieszczególnie zatłoczonym metrem.
Autor: jk/tr/k / Źródło: dailymail.co.uk, independent.co.uk